Drugie Dno #7: Jestem Amerykaninem
Ten prowokujący tytuł felietonu odnosi się do kolejnej, odkrytej przeze mnie właściwości X muzy. Zauważyłem, że film jako medium silnie wywierające wpływ na odbiorcę jest w stanie skłonić go do identyfikowania się z inną od własnej, obcą narodowością. Ale po kolei.
Bezsprzeczne jest to, że nasza tożsamość narodowa zdeterminowana jest takimi aspektami, jak miejsce urodzenia, rodowód, język, kolor skóry czy też przynależność do konkretnej kultury. Ten ostatni aspekt otwiera jednak furtkę do dysonansu w sytuacji, gdy identyfikujemy się z kulturą nam obcą. Pole do popisu wyznaczył Marshall McLuhan. Ten wybitny kulturoznawca już w latach 60. XX wieku zauważył, że pod wpływem oddziaływania elektronicznych mediów na społeczeństwo granice naszego świata zaczynają się zawężać. Zjawisko to określił mianem globalnej wioski, a jej podstawowym wyróżnikiem jest możliwość wymiany informacji na skalę masową. Dziś pojęcie to machinalnie przyrównujemy głównie do Internetu, uznając tym samym McLuhana za proroka ery sieci bezprzewodowej. Ale przecież jego antycypowanie odnosiło się gównie do tych mediów, których rozwój miał okazję obserwować.
Jednym z mediów najpopularniejszych, oddziałujących najbardziej na globalnego odbiorcę, jest film. Nie chcę jednak omawiać jego potencjału propagandowego – temu aspektowi przyjrzę się przy innej okazji.
Na tę chwilę bardziej interesuje mnie to, że na skutek regularnego oglądania dużej liczby filmów danej produkcji możliwy jest scenariusz, w którym zaczniemy utożsamiać się z tym nieustannie przytaczanym na dużym ekranie miejscem akcji i jego zbiorowym bohaterem.
Najlepsze jest to, że akurat dla mnie jest to proces oczywisty, ale przez resztę fakt ten może być lekceważony, z uwagi na jego dość kuriozalne założenie. Bo niby w jaki sposób będąc dzieckiem jednej narodowości, możemy czuć nostalgię do innego kraju, nie stawiając tam nawet fizycznie nogi? Odpowiedź jest prosta – poprzez uczucia.
Film, jak każda sztuka, ma oddziaływać na nasze emocje.
Ma nas w sobie rozkochać, ma przysporzyć nam dreszczy, ma nas rozbawić i wywołać płacz. Jest w stanie to zrobić, pokazując nam miejsca, które zobaczyć zawsze chcieliśmy; zapoznając nas z ludźmi, których charaktery są uważane za intrygujące bądź po prostu bliskie; i zabierając nas w podróż, której sami lepiej byśmy nie zaplanowali. I jest jeden kraj, który opanował to do perfekcji. Chodzi rzecz jasna o USA, w domyśle Hollywood. Choć samej sztuki filmu Jankesi nie wymyślili (aczkolwiek gdy tylko mogą, starają się podkreślić rolę Edisona w całym tym procederze), bo ta pochodzi ze Starego Kontynentu, to jednak nie da się odmówić im jednego – to oni ją spopularyzowali, to oni ją zrewolucjonizowali, i to oni w końcu osiągnęli w niej unikalną jakość, stanowiąc tym samym wzór dla całego świata.
Liczby mówią same za siebie – ten rok był rekordowy pod względem uczestniczenia w seansach kinowych. Produkcje najczęściej i najchętniej wybierane? Oczywiście filmy amerykańskie, twory wielkich wytwórni. W ten sposób dochodzimy do momentu, w którym, jak mniemam, każdy z was wie już, co takiego stoi za tytułem mojego felietonu. Otóż jeśli Amerykanie z mistrzostwem operują filmem jako tym medium, którego język jest z sukcesem zrozumiały i przyswajalny przez odbiorcę masowego, tak też można wysunąć wniosek, że są liderami pod względem oddziaływania na nasze emocje i spełniania estetycznych i eskapistycznych potrzeb. I to właśnie przez to łatwo nam poczuć się Amerykanami – oczywiście pod względem kulturowym.
Poprzez wpływ filmu amerykańskiego na moje życie, w pewnym momencie zorientowałem się, że święto niepodległości mógłbym obchodzić także 4 lipca.
A to dlatego, że lepiej znany jest mi wygląd Statuy Wolności niż Pałacu Kultury i Nauki (choć to akurat żadna ujma). Lepiej znany jest mi wygląd i rozkład ulic Nowego Jorku niż stolicy państwa, w którym żyję. Prostota hamburgera fascynuje mnie do dzisiaj i wciąż nie potrafię mu się oprzeć. A ten jakże prosty posiłek po raz pierwszy zobaczyłem właśnie w filmie. Niejednokrotnie miałem okazję marznąć na Alasce, ginąć w rzęsistym deszczu Waszyngtonu, ale także cieszyć się słońcem kalifornijskiej plaży. Zdołałem poznać zasady baseballu. Większej tajemnicy nie stanowi dla mnie także historia USA (bo krótka), charakter ustroju tego państwa, liczba jego prezydentów oraz wprowadzanych poprawek do konstytucji. Miałem także okazję zajrzeć za kulisy najbardziej szokujących afer, wojen, konfliktów wewnętrznych – i to z wielu perspektyw. Poznałem więc zarówno radość, jak i znój bycia Amerykaninem. Najbardziej ujmował mnie zawsze ten mit wolności, obecny w języku, czynach i stylu bycia przeciętnego Amerykanina. Styl, który zawsze był mi bliski. Wymieniać mogę dalej, ale mam wrażenie, że także wy mielibyście w tej materii coś do powiedzenia.
Oczywiście wiem, że to za mało, bym mógł wpisać sobie do paszportu podwójne obywatelstwo. Jest to jednak wystarczająco dużo, by w moje poczuciu tożsamości wkradł się dysonans. I oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że USA potrafi przekonywać do siebie, oddziałując także innymi mediami i treściami, utrwalając tym samym wizerunek arkadii – miejsca żywcem wyjętego ze snów, w którym wszystko jest możliwe. Ale zgodzicie się ze mną, że to jednak klasyczny filmowy western jest w stanie najprędzej wywołać ochotę do wycieczki za ocean.
Zakończę jednak sprostowaniem. Proszę traktować moje słowa z odpowiednim przymrużeniem oka. Czuję się bowiem Polakiem i jestem dumny z mojego pochodzenia. Wiele zmieniła w tym postrzeganiu moja obecna praca. Jako muzealnik mam okazję badać historię regionalną. Wyobrażacie sobie, jak trudna dla mnie – wychowanka popu – do pokonania była bariera poznawcza, wywołana zbyt długim i zbyt intensywnym bujaniem w obłokach kultury globalnej. Znowu musiałem rozejrzeć się wokół siebie, nauczyć dostrzegać wartości dorobku kulturowego mojego otoczenia. Na powrót musiałem zredefiniować własną tożsamość.
Co optymistyczne, im więcej zacząłem drążyć, tym bardziej zaczęło mnie to interesować, a co za tym idzie, stopniowo jąłem zauważać, że w kulturze lokalnej odnaleźć można wiele treści unikalnych, nieobecnych w masowym przekazie. Jest też na odwrót – wiele z treści masowych nie ma w sobie nic unikalnego, gdyż przekaz ten jest w istocie atrakcyjnym zlepkiem najciekawszych historii regionalnych.
Morał z tej opowieści jest bowiem taki, że bez względu na to jak bardzo zaawansowane jest nasze identyfikowanie się z inną kulturą, w tym wypadku amerykańską, nie wypada nam zapominać o naszych korzeniach. Drzewo ich pozbawione zwyczajnie umiera.
korekta: Kornelia Farynowska