Do browarka na St. Patrick’s Day. Horace and Pete
Nie mam czasu na sitcomy, bo wystarczy, że pośmieję się raz do roku, reszta może być jesienna i przepłakana, obojętne. Czekam na kolejne sezony “Bojacka“i “Louiego“. Szczególnie na ten drugi tytuł czekam bardzo, bo autorski projekt znanego standupera tchnął życie w telewizyjną formułę serialu komediowego. Rudawy grubasek umie w dekonstrukcję, umie też w mój humor – przyznałem mu to dawno i stałem się wiernym wyznawcą. Kocham “Louiego”, jak i kocham jego ojca, Louise’a C.K, choć nie jestem oczywiscie bezkrytyczny wobec poziomu wszystkich jego produkcji. Na rozdaniu Oscarów, gdy zapowiadał kategorię krótkometrażowego filmu dokumentalnego, zatęskniłem jeszcze mocniej, więc nie sposób choć nie sprawdzić, czym jest “Horace and Pete”.
Po obejrzeniu dwóch odcinków już wiem, że zostanę z tym sitcomem dłużej, choć rozumiem też, czemu nie jest on dystrybuowany w sposób tradycyjny, bo to przedziwna produkcja. Louise C.K. stworzył webserial, za który widzowie płacą wedle uznania (podane są minimalne stawki, swoją drogą bardzo dziwacznie ustalone z góry, na przykład pierwszy odcinek kosztuje piątkę, tyle co nic, drugi dwa dolary więcej, a trzeci – znowu tyle samo co pierwszy). Nie jest to bowiem program przeznaczony dla jakiejś większej stacji, co widać od razu. Po pierwsze – formuła. Niby wszystko jest znane: odgrywane, a nie wykrztuszone na żywo śmiechy publiczności, przaśne intro przypominające choćby “Cheers”, niekiedy nawet drży taśma VHS-owa, jakby był to relikt ze wczesnych lat 90., kiedy ulubione seriale trafiały na kasetę. Wszystko w formie przypomina zapomniane już nieco seriale komediowe, ale to, co w “Horace and Pete” wyjątkowe, tkwi w treści.
Większość scen rozgrywa się w prowadzonym od wielu dekad tradycyjnym barze (takim, w którym nie podają kolorowych drinków ze słomką, ale piwo z nalewaka, jeśli nie pasuje, lepiej żebyś nie miał szklanych zębów). Zawsze, na każdym etapie historii tego miejsca, właścicielami są mężczyźni o imionach Horace (oczywiście niemożliwie zabawny w swojej powadze Louie C.K.) oraz Pete (jakże miło widzieć w tak ciekawej i kameralnej produkcji Steve’a Buscemiego). Magiczne to miejsce. Bar odwiedzają ironiści w postaci hipsterskich dziwadeł, domorosły filozof i kilku pijaczków, którzy niewątpliwie dopełniają specyfikę tego dziwacznego miejsca. A jest ono dziewaczne, bo tutaj się głównie chla i rozmawia – dużo, płomiennie, ciekawie i mądrze. I w tej oto warstwie serial różni się od tego, co obecnie możemy obejrzeć na małym ekranie, bo są to rozmowy, wbrew jeździe na stylówie wizualnego sentymentu, bardzo aktualne, a śmiejemy się mimowolnie, głownie przełykając ślinę, gdy Louiemu ponownie udaje się ubrać w kilka słów to, co mamy na końcu języka.
Serial wkroczył do internetu praktycznie bez zapowiedzi, więc nie wiem, jak długo pisano dialogi, ale brzmią jak swoisty manifest dzisiejszego bystrzachy, krytycznego wobec współczesności, ale jednoczesnie beznamietnego w swojej ocenie.
Małżeństwo, rozwody, polityka, istota bycia libertarianinem, homosekualizm, alkoholizm… Takie tematy poruszane są na ekranie. W pewnym momencie pojawiają się odniesienia do sytuacji przedwyborczej, ale nawet krytyka Donalda Trumpa nie jest tutaj esencją poglądów reżysera (niedawno Louise C.K. wysłał list do Ameryki, w którym prosi, aby nie głosować na tego kandydata), lecz przejawem lekkiego niepokoju. Serial zdaje się mieć najbardziej na celu zobrazowanie tego mikrouniwersum zwyczajności, czyli o czym się szepcze przy piwie, orzeszkach oraz podczas ostrego kaca. Ktoś powiedział, że uczucie towarzyszące seansowi “Horace and Pete” jest jak historyczny kac właśnie albo czkawka od amerykańskiej popkultury; wszystko wydaje się tutaj znajome, a następnie przefiltrowane przez całkowite novum: nikt wcześniej w serialu telewizyjnych tak bardzo nie był pewny swojej formuły, chyba że tylko również Louise C.K. w serialu “Louie”.
Jedną z kilku wspaniałych postaci serialu jest wujek Pete (Alan Alda), który reprezentuje dawne, irlandzkie ideały – szorstkość, zdroworozsądkowość, poszanowanie swojego już prawie stuletniego interesu i krytycyzm wobec absolutnie każdej strony politycznej. Popijając piwo, zagryzając je orzeszkami, łapałem się na tym, że już po kilku linijkach dialogu pokochałem tę postać i zaczynałem się z nią utożsamiać.
“Louie” oraz “Horace and Pete” to te seriale, które stoją po właściwej stronie “pretensjonalności”.
Po pierwszym odcinku, który trwa nieco ponad godzinę, wiem, że na pewno zostanę w tej irlandzkiej barówie dłużej, bo mimo że serial nie otarł się o telewizję – dla mnie jest wszystkim tym, co kocham na małym ekranie. Miłego oglądania.