DŁUGA DROGA DO DOMU. Nieźle, ale rozczarowująco
Wojenne historie, te dawniejsze i te znacznie bardziej aktualne, to zawsze łakomy kąsek dla filmowców. Ludzkie dramaty rozgrywające się zarówno na linii frontu, jak i w domach, gdzie bliscy żołnierzy wyczekują jakichkolwiek wieści o losach synów, mężów czy ojców, to materiały na potencjalny hit – zwłaszcza gdy mowa o prawdziwych wydarzeniach. Idąc właśnie tym tropem, National Geographic zafundowało nam wojenną miniserię Długa droga do domu, która z miejsca budzi skojarzenia z takimi tytułami, jak Helikopter w ogniu czy Karbala (choć nie do końca słusznie).
2017 był dobrym rokiem dla National Geographic. Popularnonaukowa stacja w końcu otrząsnęła się z letargu, w jaki ewidentnie wpadła (podobnie jak konkurencyjne Discovery Channel), skupiając się w ostatnich latach na produkcjach powielających raz sprzedany schemat, które po początkowym sukcesie przestały kogokolwiek obchodzić (wszelkie programy na temat poszukiwaczy skarbów, kruszców, antyków czy śmieci). Orzeźwienie w ramówce zapanowało przede wszystkim za sprawą kilku znacznie bardziej dopracowanych publikacji. Pierwszym naprawdę mocnym uderzeniem był Geniusz o Albercie Einsteinie, który bezsprzecznie uznać trzeba za jeden z lepszych seriali zeszłego roku. Powrót do naukowej tematyki połączony z odejściem od gadających głów na rzecz fabularyzowanej opowieści okazał się strzałem w dziesiątkę. Z kolejnym tego typu tytułem wystartowano pod koniec roku, tym razem przybliżając widzom historię wybuchu szyickiej rebelii w dochodzącym do siebie po II wojnie w Zatoce Perskiej Iraku. Tu już nie wszystko wyszło tak, jak chciano.
W przeciwieństwie do Geniusza, Długa droga do domu nie przyciągała wielkimi nazwiskami. W obsadzie ośmioodcinkowego serialu wojennego próżno szukać gwiazd pokroju Geoffreya Rusha, choć trudno nie rozpoznać choćby Michaela Kelly’ego, którego zapewne kojarzycie z Tabu, House of Cards lub wielu kasowych produkcji, gdzie pojawiał się na drugim planie.
Mimo braku gwiazd serię mocno promowano i – co nie może dziwić – znacznie miał tu nie tylko budżet reklamowy, ale przede wszystkim tematyka. Długa droga do domu opowiada historię żołnierzy, którzy trafili do Iraku niemal rok po obaleniu Saddama Hussajna. Kraj kontrolowany był już przez tymczasowy rząd, wspierany przez Stany Zjednoczone – sytuacja zdawała się opanowana, a działania wojenne ograniczono do utrzymywania porządku. Był 4 kwietnia 2004 roku. Główni bohaterowie właśnie wykonywali rutynowy patrol As-Saury, jednej z najspokojniejszych dzielnic Bagdadu, gdy ich zupełnie nieprzygotowany do otwartej wymiany ognia konwój został zaatakowany przez tak zwaną Armię Mahdiego – radykalną szyicką organizację paramilitarną, która doprowadziła w ten sposób do wybuchu antyamerykańskiego powstania.
Biorąc pod uwagę okoliczności, w jakich znaleźli się główni bohaterowie, najbliżej serialowi Mikko Alanne’a do Helikoptera w ogniu oraz Karbali. Z tym drugim tytułem dzieli on zresztą historię, gdyż obrona ratusza tytułowej Karbali przez polsko-bułgarskie oddziały rozegrała się zaledwie dwa dni po wydarzenia w As-Saurze, także będąc częścią szyickiej rebelii w Iraku.
Kulisy złapania w potrzask plutonu żołnierzy z 1. Dywizji Kawalerii z teksańskiej bazy Fort Hood jako pierwsza opisała Martha Raddatz – dziennikarka ABC News. To właśnie jej książka, zatytułowana Długa droga do domu, stała się kanwą dla serialu National Geographic.
Zważywszy na zastosowany format, Długa droga do domu otrzymała wielką szansę, mogącą z niesamowitą łatwością przerodzić się w bombę zegarową. I poniekąd tak się stało. Osiem godzin, przez które obserwujemy zmagania w as-Saurze, to bardzo dużo czasu na pogłębienie obrazu dramatycznych wydarzeń – choćby z tego względu skojarzenia z Helikopterem w ogniu czy Karbalą mogą wydawać się nieco nieporadne. Twórcy serialu sami wsadzili się na minę. Brak tu znamion głęboko doświadczanego przez żołnierzy dramatu, brak też czystej akcji (warto zauważyć, że choć trup ściele się gęsto, NatGeo łagodzi przekaz, jak tylko może, między innymi oszczędzając nam widoku krwi). Jeśli wierzyć ekspertom, popełniono też sporo błędów merytorycznych w kwestii osprzętu i zachowań żołnierzy pod ostrzałem.
Efekt jest taki, że po dwóch trzymających w napięciu odcinkach, gdzie widz wprowadzany jest w tę historię, a następnie obserwuje, jak oddział próbuje uratować się z zasadzki, następuje nieco deprymujące spowolnienie. Wydarzenia z czarnej niedzieli ukazywane są z trzech różnych perspektyw: obserwujemy żołnierzy w potrzasku, ich zamartwiające się rodziny oraz mającą spore problemy z ich zlokalizowaniem odsiecz. Takie ujęcie, choć zdaje się bardzo pomysłowe, sprawia, że główny wątek wyraźnie się rozmywa, postaci (życie każdego z uwięzionych było niejako motywem przewodnim poszczególnych odcinków) i ich przeżycia nie są aż tak mocno zaakcentowano, jak można by tego oczekiwać, choć ogólne wrażenie wciąż pozostaje całkiem dobre.
Na domiar złego serial cechuje się typową dla Amerykanów wyniosłością w kwestiach związanych ze znaczeniem ich armii dla globalnego pokoju. W materiałach prasowych tak misję serialu streścił Michael Kelly – odtwórca dowodzącego odsieczą Gary’ego Volesky’ego:
Powinniśmy wiedzieć o każdej osobie, która zginęła za naszą wolność i demokrację na całym świecie.
Podobne wpisy
Być może właśnie przez tę patetyczną narrację i bardzo osobisty stosunek amerykańskiej widowni Długa droga do domu odniosła stosunkowo duży sukces. Trudno mi jednak stwierdzić, jak odebrała to reszta świata. Produkcja National Geographic to całkiem solidny dramat wojenny, jednak twórcy podeszli do jego realizacji ze zbyt dużą ostrożnością, epatując przy tym patriotycznymi hasełkami, które z pewnością spodobały się widzom w Stanach Zjednoczonych – i tylko im. Odbiorców z innych krajów została przy tym potraktowana nieco po macoszemu, co tylko tylko wyczula na mniejsze czy większe mankamenty serialu. Choć ogólne wrażenia po seansie są raczej pozytywne, zdecydowanie nie spełniono oczekiwań, jakie rozbudził w fanach blask dawnej świetności National Geographic.
korekta: Kornelia Farynowska