Disney dla geeków
Disney Animated Studios powoli wraca do gry. Po latach stagnacji i kasowych niewypałów, po latach supremacji Pixara i DreamWorks, wreszcie Disney nabiera mocy, a wykrzyczane opinie o upadku zacnego studia animacji (bo nie wytwórni – Walt Disney Pictures to zupełnie inna bajka) chyba można zaliczyć do nieżyczliwych plotek.
Remix – The Art of Disney (part.1) from Julien Alcacer on Vimeo.
Trudno tu mówić o wielkich sukcesach Disneya albo wyraźnie widocznej ścieżce wiodącej do tronu. Na razie widać pewną bardzo zdrową tendencję w jakościowej kondycji studia, które dało światu takie klasyki jak „Król Lew”, „Królewna Śnieżka i siedmiu krasnoludków” czy „101 dalmatyńczyków”, nie mówiąc już o kilkunastu innych tytułach będących klasykami animacji i – jednocześnie, co nie mniej ważne – wzorowymi filmami dla dzieciaków. Co więcej, niedawno odświeżony i wprowadzony powtórnie do kin „Król Lew” unaocznił wielką zmianę jaka zaszła w filmach animowanych przez ostatnie 20 lat – w sposobie narracji, kreowania wartości, charakterystyki bohaterów i oczywiście samej animacji, montażu, a także marketingu. To inny świat, choć nie chciałbym wartościować i uderzyć w sentymentalne tony – dzisiaj również powstają rewelacyjne produkcje podług innych niż kilkanaście-kilkadziesiąt lat temu oczekiwań. Są równie fascynujące, podobnie znakomicie napisane, szukające świeżych fabuł, tworzące nowych bohaterów, którzy skutecznie wpisują się w popkulturalne otoczenie. Tak naprawdę najbardziej widoczną różnicą jest sposób targetowania. Współczesne baje są dla dzieci, co oczywiste, ale w równym stopniu dla dorosłych, którzy są w stanie wychwycić dwuznaczności, alegorie, nawiązania i ironie, które wcale nie są ukryte na drugim lub trzecim planie, a są widoczne od razu i budują przedziwną tożsamość dzieł. I właśnie ta tożsamość, z której znany jest choćby „Shrek”, „Madagascar”, „Wall-E”, „Epoka lodowcowa”, uwodzi tłumy, zachwyca.
Oczywiście druga widoczną różnicą jest ilość animacji na ekranach kin. Ostatnie kilkanaście lat to 5-6 dużych produkcji rocznie. Przed erą Pixara i Dreamworks (i 20th Century Fox, ale w mniejszym stopniu) takich produkcji było niewiele – czasem jedna, czasem dwie na rok. A czasem ani jednej. Monopolistą był Disney i to on kreował popyt, a nie odpowiadał na niego. Czasy się zmieniły jednak, a Disney jakby zastygł. Od „Króla lwa” z 1994 r. nie było na ekranach kin hitu z prawdziwego zdarzenia. Oczywiście pochodzące z tamtego okresu „Pocahontas” (1995), „Dzwonnik z Notre Dame”( 1996) czy „Hercules” (1997) swoje zarobiły, niemniej były tylko przyzwoitymi animacjami w duchu klasycznego Disneya – i na pewno w żaden sposób kultowe i nie będące źródłem odwołań, cytatów itp. Późniejsze lata to permanentny jakościowy regres w stosunku do propozycji studiów, które w XXI wieku rozwinęły skrzydła. „Fantasia 2000”, „Dinozaur”, „Atlantis”, „Brother bear”, „Bolt” – niewątpliwe wtopy pod wieloma względami, o których niewielu widzów pamięta. Światełkiem w tunelu był sukces „Lilo & Stitch” przyćmiony jednak kiksami w postaci „Treasure planet” i „Meet the Robinsons”.
Remix – The Art of Disney (part.2) from Julien Alcacer on Vimeo.
I tutaj wracam do myśli z początku. Bo Disney wraca. Odmieniony, świeży i pachnący. 3 lata temu zaproponował „Księżniczkę i żabę”, klasycznie animowaną opowieść, jakby stworzoną 50 lat temu. Która sprzedała się świetnie i oceniana była rewelacyjnie. W 2010 roku pojawili się „Zaplątani” z gigantycznym budżetem (260 baniek) i gigantycznym sukcesem (590 baniek). 2011 to mniejszy sukces „Kubusia Puchatka”, ale w moim odczuciu to najlepsza animacja (klasycznie rysowana) dla dzieciaków w ostatnich latach.
W listopadzie pojawi się „Wreck It, Ralph”. Animowana komputerowo opowieść o kolesiu z 8-bitowej gry arkadowej, któremu dotychczasowe życie nudzi się straszliwie więc… z gry wychodzi. Taki jest ogólny zarys, a wykonanie, jak sugeruje zwiastun, palce lizać – komputerowe geeki, wspominający czasy młodzieńcze, mogą być zachwyceni: mnóstwo nawiązań do klasyków typu „Mortal Kombat”, „Super Mario”, „Street Fighter”, „Altered Beast”, „Sonic the Hedgehog”. Dodatkową atrakcją jest obecność Johna Lassetera w krześle producenckim. Za reżyserię odpowiada Rich Moore, dla którego film będzie debiutem, choć na swoim koncie ma reżyserię telewizyjnych „Simpsonów”, „Futuramy” czy „Drawn together”. W polskich kinach w tle nie usłyszymy Johna C. Reilly, szkoda. Dla samego Disneya jest to szansa na spektakularny sukces i podniesienie rękawic w walce z Pixarem i DreamWorks – „Wreck it, Ralph” zapowiada się dokładnie tak, jak większość współczesnych animacji, czyli zadowoli w równym stopniu mniejszych, jak i większych widzów.
W 2013 natomiast premierę będzie miał „Frozen”, czyli współczesna wariacja na temat „Królowej Śniegu” Hansa Christiana Andersena. Disney powraca do tradycyjnych powieści ale w nowej formie – znowu komputerowo, 3D i prawdopodobnie gigantycznym budżetem. Z Johnem Lasseterem na pokładzie. Czyli nie może się nie udać.