SŁODKI ZAPACH SUKCESU
Było ich dwóch. Jeden gwiazda westernów i kina akcji, ale też uznany aktor dramatyczny, z Oscarem na koncie. Drugi do Złotego Rycerza jedynie nominowany, odnajdujący się najlepiej w lżejszym, komediowym repertuarze i słynący z takiego właśnie wesołego stylu życia. Twardy Burton Stephen Lancaster i piękniś Bernard Herschel Schwartz, znany wszem i wobec jako Tony Curtis – dwóch przyjaciół z Niu Jorku. Chłopaków, których dzieliły nie tylko rysy twarzy, ale i ponad dekada życia. Zestawieni razem mogli być jak ojciec i syn, mentor i jego uczeń. Taką właśnie kombinację odegrali na dużym ekranie dwukrotnie w przeciągu dwunastu miesięcy. Raz u boku Giny Lollobrigidy w efektownym, barwnym Trapezie i następnie w pozbawionym kolorów majstersztyku Alexandra Mackendricka.
To jednak Sweet Smell of Success wydaje się dziełem dojrzalszym, doskonalszym, dosadniej chwytającym widza za bary. Swoiste kino noir – powstałe u schyłku gatunku – obu legendom dziesiątej muzy daje również nieco większe pole do popisu, co obaj skrzętnie wykorzystują, zaliczając jedne z najlepszych kreacji w swoich bogatych przecież karierach. Burt jako twardy i nieustępliwy, nie znoszący słowa sprzeciwu J. J. Hunsecker – światowej sławy publicysta, który z racji swojej pozycji trzyma za jaja zarówno lokalną elitę, sześćdziesiąt milionów czytelników, jak i wszystkich swoich pracowników (plan z powodzeniem uskuteczniany także na film.orgu). Człowiek, który „mówi prezydentom, co robić” i którego pióro jest de facto silniejsze od miecza – nie tyle poważany, co wzbudzający lęk. Aktor poraża na długo zanim zobaczymy jego twarz, samym tembrem swego hipnotyzującego głosu potrafi wymusić nie tyle ciekawość, ile uwagę i posłuch u widza.
Kto wie, czy nie lepszy jest przy tym Curtis jako jeden z wiernych Hunseckerowi sługusów – gotów sprzedać własną matkę za dziesięć dolców (których zawsze brakuje mu w portfelu), a dla kolumny w poczytnej gazecie J. J.-a będący w stanie posunąć się znacznie dalej. Jego Sidney Falco to trudniący się plotkami wyższych sfer agent prasowy – oślizgły typ o szerokim uśmiechu i ładnej buźce, na którą coraz mniej wpływowych osób daje się nabrać. Nic dziwnego zatem, że Tony długo walczył o rolę, gdyż producenci bali się, że może ona zniszczyć wizerunek artysty. Curtis od dawna miał jednak dość patrzenia na niego przez pryzmat mało zobowiązujących, zabawnych występów; ciągłego figurowania jako śliczny chłopiec. Za wszelką cenę chciał udowodnić, że potrafi grać. Jego upór się opłacił – występ docenili krytycy (ale nie fani), zgarnął też nominację do brytyjskiej BAFTY.
To zresztą jedyne znaczące wyróżnienie dla całego filmu. Kuriozalne, zważywszy na jego elementy składowe, wybitnie przecież oscarowe, zasługujące na pochwały z każdej możliwej strony.
Bezbłędna jest reżyserska ręka Mackendricka – pochodzącego z Wysp Brytyjskich twórcy, który zasłynął jeszcze tylko komedią Jak zabić starszą panią i ambitną przygodówką Orkan na Jamajce. Przejął on stery po tym, jak studio bało się powierzyć projekt debiutantowi i jako jeden z pierwszych postanowił wyjść z intrygą dosłownie na miasto, w międzyczasie perfekcyjnie obracając mini pojedynkami między różnorakimi osobowościami. Smakowita jest jazzowa ilustracja Elmera Bernsteina, który także przyszedł na zastępstwo (odrzucono „zbyt tajemniczą” muzykę Freda Karlina). Jego nuty doskonale uzupełniają się z zakotwiczonymi w intrydze występami grupy The Chico Hamilton Quintet. Znakomite są również zdjęcia Jamesa Wonga Howe’a – jednego z najlepszych operatorów swego czasu, być może najsłynniejszego Chińczyka na usługach hollywoodzkiego przemysłu. Autor wizerunku aż stu czterdziestu tytułów był tuż po zdobyciu statuetki amerykańskiej Akademii za Tatuowaną różę (również z Lancasterem). Po Słodkim smaku… nakręcił natomiast jeszcze takie perełki jak Hud, syn farmera (drugi Oscar), Pożegnanie z bronią czy Twarze na sprzedaż Johna Frankenheimera. Broadway w jego obiektywie dosłownie lśni, jednocześnie porażając również wszechobecnym, wylewającym się ze wszystkich zakamarków mrokiem.
Wspomnianym żółtodzióbem jest z kolei Ernest Lehman – późniejszy scenarzysta takich klasyków, jak musicalowe Hello, Dolly!, Król i ja, West Side Story i Dźwięki muzyki, thrillera Czarna niedziela, komedii Sabrina, dramatu Kto się boi Virginii Woolf? oraz Hitchcockowskiej Intrygi rodzinnej i Północ – północny zachód. Uważany za jednego z najlepszych w branży autor był aż sześciokrotnie nominowany do najbardziej pożądanych laurów świata, ostatecznie na cztery lata przed śmiercią zadowalając się zaledwie nagrodą honorową. Lehman napisał scenariusz na podstawie swojej noweli Tell Me About It Tomorrow!, którą z kolei oparł o doświadczenia życiowe. Pierwotnie pracował właśnie jako asystent poważanego agenta prasowego The Hollywood Reporter, Irvinga Hoffmana. I choć Hoffman poważnie obraził się potem na Lehmana, ironicznie wieszcząc mu karierę w filmie, postać Hunseckera to raczej odzwierciedlenie innej ikonicznej postaci prasy, Waltera Winchella – naczelnego plotkarza New York Daily Mirror i radia WABC, którego szczyt sławy przypadał na późne lata 30. XX wieku. Z czasem nie stracił on jednak ikry i, jak wieść niesie, ponoć szpiegował film Lehmana już od pierwszych pokazów testowych. Jak by nie było, to właśnie scenariusz zdaje się największą, a przynajmniej najbardziej obecnie docenianą siłą filmu.
„Słowo mówione jest często najbardziej efektywne, gdy aktorzy koncentrują się nie na dialogach i ich znaczeniu literalnym, ale akcjach, które podkreślają, prawdziwych intencjach i motywacjach postaci, które się za nimi kryją” – Alexander Mackendrick
I rzeczywiście, akcja napisana jest tutaj koncertowo, a dialogi to czysty miód, który miejscami zawstydza nawet współczesne dokonania Aarona Sorkina. Soczyste, kąśliwe, cyniczne, celniejsze od kuszy Wilhelma Tella. Każde słowo, każda litera zdaje się tu na właściwym miejscu, całościowo tworzą autentyczną poezję ruchomego obrazu. Jednocześnie jakimś cudem nie rażą sztucznością, przekombinowaniem czy nadmiernym dramatyzowaniem kwestii. Dołączony w 1993 roku do listy tytułów budujących dziedzictwo kulturalne USA film wciąż wymieniany jest pośród najbardziej cytowanych produkcji hollywoodzkich. Hołd złożyli mu m.in. Barry Levinson w Diner oraz twórcy serialu Prawo i porządek: Zbrodniczy zamiar. A najsłynniejszy dialog – „You’re a cookie full of arsenic” („Jesteś jak ciasteczko wypełnione arszenikiem”) – był punktem wyjścia jednego z albumów grupy rockowej Kitty Kat Stew. Złośliwi twierdzą przy tym, że film jest zbyt statyczny i przegadany, a poszczególne monologi przysłaniają miałkość całej produkcji.
O ile pierwszy argument jest zwyczajnie absurdalny, o tyle w tej drugiej kwestii jest coś na rzeczy. Debiut aktorski Davida White’a ma wszak bardzo prostą linię fabularną, która, choć stara się zaskoczyć publikę, sama w sobie jest stara jak świat. Oto bowiem Falco, chcąc koniecznie wkraść się w łaski coraz bardziej rozdrażnionego nim Hunseckera, przekazuje mu zasłyszane na mieście informacje odnośnie romansu jego siostry (urocza Susan Harrison po raz pierwszy na dużym ekranie) z aspirującym muzykiem z jednej z kapel, Stevem Dallasem (rolę pierwotnie przeznaczoną dla Roberta Vaughna bez problemu pociągnął Martin Milner). Wtedy Hunsecker proponuje mu nie tyle układ, co wyzwanie – w zamian za zabicie uczucia w zarodku da mu upragnione miejsce w swej gazecie. Oczywiście błaha z pozoru sprawa komplikuje się i odbija na życiu całej czwórki. Miłość okazuje się silniejsza od strachu przez bratem, któremu zresztą Steve, jak mało kto, potrafi się otwarcie przeciwstawić. W końcu Falco odnajduje w sobie także resztki sumienia, co prowadzi go do oczywistych kłopotów i popadnięcia w niełaskę J. J.-a. Wszak niewinność jest w jego świecie kolejną rzeczą, na której można tylko zarobić…
Brzmi być może odrobinę enigmatycznie, ale naprawdę nie warto opowiadać treści Sweet Smell of Success w każdym detalu, gdyż mimo prostoty jest to historia pełna niuansów.
Wciągająca i doskonale poprowadzona, trzyma w napięciu do ostatnich sekund, które wcale nie tak łatwo przewidzieć. Przy czym prawdą pozostaje fakt, że to właśnie scenariusz stanowił największą bolączkę filmu. Produkcja, która dopiero z czasem zaskarbiła sobie większą przychylność widowni, poległa w kinach w dużej mierze przez przeciągające się prace nad historią. Pierwotnie szacowany na niespełna 600 tysięcy dolarów film kosztował ostatecznie ponad trzy miliony, po czym zostawił w kasach zaledwie 2/3 tej sumy. Jak zawsze winny okazał się człowiek pióra, bliski także wyreżyserowania własnego dzieła.
To właśnie jego – a nie, jak należało, obrażonych na uwłaczający im portret dziennikarzy – oskarżał o porażkę Lancaster (współprodukujący też film), publicznie grożąc mu dosłownie pobiciem. Na co autor odparował, że proszę bardzo, chętnie, gdyż potrzebuje pieniędzy. Rzecz jasna na samym początku obranej drogi tak wesoło mu już nie było. Zastrzeżenia do liczby kwestii mówionych rzeczywiście spędzały sen z powiek producentom, Lehman całymi tygodniami starał się zatem uczynić je możliwie jak najbardziej lotnymi. Niestety w trakcie pracy poważnie się rozchorował, a ponieważ nie można sobie było pozwolić na opóźnienia w produkcji, ostatecznie musiał się wycofać.
Jego miejsce zajął Clifford Odets – autor sztuk teatralnych, persona non grata w środowisku podzielonym ówczesnym polowaniem na komunistyczne czarownice. Słynący z neurotycznego stylu bycia, podchodzący do swojej pracy bardzo rytualnie Odets przeliczył się z zadaniem, robotę przeznaczoną na parę tygodni przeciągając ostatecznie do czterech miesięcy, w ciągu których wydatnie poprawił wszelkie niedoskonałości tekstu Lehmana, wyciskając z historii wszystkie możliwe soki. W związku z tym zdjęcia zaczęły się bez gotowego zapisu fabuły, a kolejne strony aktorzy otrzymywali nierzadko wprost z maszyny, na gorąco je docinając dopiero na planie (podobnym wyczynem „szczycił” się parę dekad później Szybki jak błyskawica).
Z perspektywy tego skromnego szaleństwa gotowy film poraża więc skalą dopracowania.
Tu wszystko trzyma się kupy, lepi się do siebie w sposób nie pozostawiający wątpliwości zarówno względem działań bohaterów, jak i wypełnionych niezwykłą, duszną atmosferą relacji między nimi. Ta perfekcja pozostaje przy tym bardzo naturalna – teatralność niektórych scen (większość rozgrywa się wszak w ciasnych wnętrzach) jest nad wyraz filmowa, a cały film, acz bez dwóch zdań przejaskrawiony, pozostaje niezwykle autentyczny, namacalny. Fałszu nie odczuwa się nawet w nieco efekciarskim, pozornie mało wiarygodnym (ale czy na pewno?) finale, którego klimat można ciąć siekierą. Podobnie zresztą jak i nastrój pozostałej części tej popisowej opowieści o pozbawionych kręgosłupa moralnego ludziach złej wiary. Bestiach, które nawet w ludzkiej skórze, skryte za wyuczonymi maskami, uprzejmymi gestami i wysokiej klasy erudycją pozostaną bestiami.
Opowieści, która ani trochę nie zestarzała się od momentu premiery, czyli już od blisko 60 lat. A być może teraz jest nawet bardziej aktualna – i to pomimo technicznych detali, które w zdigitalizowanym świecie trącą zdecydowanie myszką. Metody działań pozostają przy tym wciąż takie same, a kto wie, czy nie bardziej bezwzględne i groteskowe. Natomiast życiowe wartości wydają się obecnie jeszcze mniej cenne w starciu ze słodkim smakiem medialnego triumfu. Jak rzadko kiedy reklama filmu pozostała więc nie tylko dźwignią handlu (który ostatecznie kiepsko się producentom udał), ale i prawdą objawioną. Jeden ze sloganów brzmiał bowiem:
Film, który nigdy nie zostanie wybaczony… ani zapomniany!
Wypiję za to.
korekta: Kornelia Farynowska