search
REKLAMA
Seriale TV

CASTLEVANIA. Tak ekranizuje się gry wideo

Jarosław Kowal

10 lipca 2017

REKLAMA

Jeżeli czytujecie recenzje w ramach cyklu Kino klasy Z i zastanawiacie się, jak chory trzeba mieć umysł, by zachwycać się sowo-kotem, meksykańskim zapaśnikiem walczącym z aztecką mumią albo seryjnym mordercą gwałcącym głowy swoich ofiar, to nie obwiniajcie mnie. Obwiniajcie ludzi, którzy stworzyli pierwszą serię Scooby’ego-Doo, Jonny’ego Questa oraz Castlevanię, bo to przez nich wszystko się zaczęło.

Sam oczywiście nie mam żadnych pretensji, a Netflixowi jestem wdzięczny za przeniesienie na ekran historii, która intrygowała mnie od najmłodszych lat. W dodatku to dzięki niej poznałem hrabiego Draculę i wielu innych. Pierwsze części gry tworzyły swoisty “dark universe”, który od zainicjowanego przez Mumię Alexa Kurtzmana różni przede wszystkim to, że faktycznie dostarczał dużo dobrej rozrywki. Były wilkołaki, był potwór Frankensteina, były mumie i ponury żniwiarz, ale z czasem wątkiem dominującym stał się pojedynek Vlada Tepesa z rodem Belmontów i wokół niego kręci się także serialowa fabuła.

Pierwsze plany adaptacji Castlevanii pojawiły się już w 2005 roku, a na reżysera typowano Paula W. S. Andersona – specjalistę od koszmarnych adaptacji gier wideo, który przy niższych budżetach w niczym nie ustępowałby niesławnemu Uwe Bollowi. Później pojawiły się problemy finansowe, strajki scenarzystów, komplikacje prawne i na szczęście projekt porzucono. Podjęli go dopiero Adi Shankar (producent świetnego Dredd) oraz Netflix i jak to z serialami tej platformy zazwyczaj bywa, dali fanom dokładnie to, o czym marzyli.

Niektórych może zaskakiwać wybór głównego bohatera. Dla wielu gra sygnowana przez Konami to wciąż Simon Belmont, a tymczasem w serialu śledzimy losy Trevora. Jeżeli jednak spojrzeć na bogatą kolekcję około czterdziestu tytułów związanych z mitologią Castlevanii, trudno wskazać na innego stałego bohatera niż na Draculę, co zresztą jest znakiem charakterystycznym horrorów – tutaj niemal zawsze pierwsze skrzypce gra antagonista. Rozwiązanie jest jednak zrozumiałe, gdy weźmiemy pod uwagę nie chronologię publikacji, lecz chronologię wydarzeń. Serial nawiązuje do Castlevania III: Dracula’s Curse, która jest prequelem oryginalnej gry.

W jednej z lepszych scen Trevor Belmont staje do walki z moczymordami rezydującymi w podrzędnej spelunie. Jest mocno podpity i nie stosuje ani zwinnych uników, ani zwalających z nóg uderzeń, jak można by się spodziewać po stereotypowym herosie. Odbiera baty, zalewa się krwią i w akcie desperacji prosi o niekopanie go po jądrach. Antybohaterowie są w dzisiejszych czasach znacznie popularniejsi niż krystalicznie czyste postacie pokroju Supermana, a ostatni z rodu Belmontów wpisuje się w ten trend. Czasami jest zarozumiały, często słaby wobec pokus, ale przy tym także odważny i zdeterminowany. Drań o złotym sercu.

Kwestią kluczową jest animacja. Castlevania zawsze miała bardzo mangowy wygląd, a jednak do produkcji nie zaangażowano żadnego japońskiego studia. Na szczęście Frederator i Powerhouse Animation (twórcy między innymi Mortal Kombat X, jednej z najlepszych części legendarnej bijatyki) stanęły na wysokości zadania i stworzyły oprawę silnie nawiązującą do anime. Skojarzenia z jednej strony z Vampire Hunter D, z drugiej z Berserk są w pełni uzasadnione, a co istotniejsze, nie ma żadnych kompromisów. Krew oraz odcięte kończyny pojawiają się w ogromnych ilościach. Wymordowanie miasteczka przez hordy Draculi to gore w najpiękniejszej postaci.

Fabuła gry nie jest szczególnie skomplikowana, a twórcy serialu nie próbowali dodawać nowych wątków na siłę. Zaangażowali jednak Warrena Ellisa (nie muzyka nagrywającego z Nickiem Cave’em, lecz autora takich komiksów, jak Red czy historii Extremis stworzonej dla Iron Mana, która stała się bazą dla trzeciego filmu kinowego), a w jego rękach nawet tak prosta opowieść staje się pasjonująca, emocjonalna, pozbawiona łatwych do rozszyfrowania schematów. Czy Dracula postępuje źle, mszcząc się za bestialskie morderstwo na ukochanej? Czy katolicki kościół kieruje się dobrem wiernych, czy też skrajnym fanatyzmem? Nie ma na te pytania prostych odpowiedzi, nie ma postaci jednoznacznie dobrych lub złych. Jako sukces można także uznać chlubny powrót wampirów na ekrany. Od czasu zrujnowania ich wizerunku przez Zmierzch pozostawały w cieniu filmów o żywych trupach, ale wreszcie przypominają o swojej dawnej świetności w bardzo klasycznej konwencji.

Udana adaptacja gry wideo to wciąż wyzwanie, któremu prawie nikt nie sprostał (Silent Hill Christophe’a Gansa to jeden z bardzo nielicznych przypadków), a ubiegłoroczne Warcraft: Początek oraz Assassin’s Creed (które zresztą Shankar także planuje przemienić w krwawą animację) pogłębiają przekonanie, że języka gier nie da się przetłumaczyć na język filmu. Animacja ma tę przewagę, że znacznie więcej uchodzi jej na sucho, z czego twórcy Castlevanii korzystają w najlepszy możliwy sposób. Jedyne, co można zapisać im na minus, to liczba odcinków. Po zaledwie czterech czuć duży niedosyt, zwłaszcza że zakończenie pojawia się w momencie, gdy historia zaczyna nabierać tempa. Na szczęście wiemy już na pewno, że drugi sezon powstanie.

korekta: Kornelia Farynowska

REKLAMA