Cannes 2016 – Podsumowanie
Złota Palma: I, Daniel Blake, reż. Ken Loach
Grand Prix: To tylko koniec świata, reż. Xavier Dolan
Nagroda Jury: American Honey, reż. Andrea Arnold
Reżyseria: Cristian Mungiu za Bacalaureat i Olivier Assayas za Personal Shopper
Aktorka: Jaclyn Jose za Ma’Rosa
Aktor: Shahab Hosseini za The Salesman
Scenariusz: Asghar Farhadi za The Salesman
Nagroda Jury: Andrea Arnold za American Honey
Maciej Niedźwiedzki
Jestem zaskoczony nagrodą dla I, Daniel Blake. Nie mam wątpliwości, że to dobry, udany film, ale jak dla mnie zbyt dydaktyczny i zachowawczy. Ideologicznie zgadzam się z Loachem, ale mimo wszystko to kino robione z tezą, nie dające widzowi za wiele swobody. To kino dosłowne i dosadne. W żadnym razie pozycja z rodzaju must see. To Złota Palma, o której szybko wszyscy zapomną.
Najbardziej kibicowałem trzem innym filmom, i mimo braku najważniejszej nagrody, dwa z nich wyjechały z wyróżnieniami. Genialny The Salesman Farhadiego skończył z laurami za scenariusz (liczę na nominację do Oscara) i dla aktora. W tej kategorii mocnym kandydatem dla mnie był również Bacalaureat. Wygrał Irańczyk, ale na szczęście film Mungiu nie wyjechał z 69. festiwalu w Cannes z pustymi rękami. Palma za reżyserię, ex aequo z Olivierem Assayasem za Personal Shopper, to trafny wybór. Jeśli chodzi o film Assayasa, to wciąż mam problem z jednoznaczną oceną tego tytułu. Na pewno jednak Rumun doskonale poprowadził aktorów, jego film ma klimat i tempo, a sama opowieść wymagała ogromnego wyczucia. Bacalaureat i The Salesman przyznałem w recenzjach najwyższe oceny. Nie mam wątpliwości, że to wyjątkowe pozycje współczesnego kina, niebanalne i mocujące się z widzem. Koniecznie chcę do nich wrócić.
Trzecim tytułem, który mnie pochłonął, była Elle Paula Verhoevena. To kino niekonwencjonalne i odważne, mieszające humor ze skrajną przemocą, etycznie ambiwalentne i niejednoznaczne. Pod względem emocjonalnym niezwykle intrygujące, może odrzucające, ale na pewno nie pozostawiające obojętnym. Elle drażni i bawi się z widzem. Film Verhoevena ma kapitalny, groteskowy scenariusz, mieszający wyborny humor z licznymi patologiami, i zjawiskową Huppert w roli głównej. Holender stworzył pełnokrwiste, zaskakujące dzieło. Jestem pewien, że o Elle jeszcze długo będzie się pisać i dyskutować. To film świeży i odkrywczy. Gdyby Elle zgarnęła główną nagrodę, byłbym zachwycony. Szkoda, że Elle nie zostało wyróżnione. Kreacja Huppert i reżyseria Verhoevena zasługiwały na Palmy. Wspomnę jeszcze, że o ile z Miłoszem mamy bardzo różne od siebie gusta filmowe i często się ze sobą nie zgadzaliśmy w ocenie kilku tytułów, o tyle gdybyśmy musieli osiągnąć kompromis i zgodnie razem przyznać Złotą Palmę, to trafiłaby ona właśnie do Elle.
Zaskoczeniem na pewno jest brak nagród dla, najwyżej ocenianego przez krytykę, Toniego Erdmanna oraz równie entuzjastycznie przyjętego Patersona. Nie boli mnie, że jury postanowiło te filmy pominąć. Toni Erdmann to kino rozlazłe i denerwujące, z tylko jedną wspaniałą sceną. Mało jak na trzygodzinny film. Paterson z kolei wydaje mi się nieco pretensjonalny i robiony pod nagrody. Miałem wrażenie, jakby był to film artystycznie wykalkulowany, a przez to sztuczny i chłodny. Takie jest też irytujące zakończenie(a?) filmu Jarmuscha. Paterson ma swoje momenty, ale całość pozostawia sporo wątpliwości.
Rozczarowaniem było nudne i schematyczne Loving Jeffa Nicholsa. Amerykanin stworzył film banalny i wtórny, powielający wszystkie błędy kina o konfliktach rasowych. Gigantyczną wpadką był The Last Face Seana Penna. Do tej pory nie potrafię zrozumieć, co taki gniot robił w głównej sekcji festiwalu. Spodziewam się worka Złotych Malin. Rozczarowaniem był też dla mnie Neon Demon. Refn zaoferował nam ładne opakowanie, fabularnie oparte na zużytych stereotypach, których istoty nawet nie zgłębia. To film przepiękny wizualnie, ale z czasem nużący i boleśnie płytki. Naprawdę zastanawiałem się, czy po godzinie nie wyjść z kina.
Generalnie 69. festiwal w Cannes stał na bardzo wysokim poziomie. Miło wspominam seanse urokliwego i spontanicznego American Honey, interesującą, zaskakująco dobrą Julietę Almodovara, fascynującą wizualnie i narracyjnie Madmoiselle. Doceniam też krępującą, ciasną Sieranevadę Cristu Puiu. Bardzo ciekawym doświadczeniem, budzącym we mnie skrajne odczucia, było Ma Loute Bruno Dumonta. To wyjątkowa pozycja, z którą warto się zapoznać, kiedy tylko trafi na ekrany – zapewne w studyjnej dystrybucji.
Warto więc czekać na polskie premiery. Logo festiwalu w Cannes na plakatach filmowych naprawdę będzie gwarancją jakości.
Miłosz Drewniak
Nie obrażam się za Złotą Palmę dla Kena Loacha za najlepszy film. Ja, Daniel Blake to dzieło o ludziach dla ludzi i nie zgadzam się z powszechną opinią, że jest dydaktyczne. Jeśli miałbym wytykać łopatologiczny dydaktyzm któremukolwiek z canneńskich filmów, byłby to żenujący The Last Face Seana Penna, potem długo, długo nic, a następnie Loving Jeffa Nicholsa. Chociaż Loving w swojej antyrasistowskiej wymowie jest obrzydliwie manipulatorski, to nie aż tak, żeby nie nominować go do Oskara w kategorii najbardziej oskarowego tematu (w przeciwieństwie do filmu Penna, którego nie usprawiedliwia nawet aspekt ideologiczny).
Tak więc nie, nie uwiera mnie Palma dla Loacha, chociaż miałem innych faworytów. Moim osobistym numerem jeden festiwalu był film Xaviera Dolana To tylko koniec świata, chociaż zdaję sobie sprawę, że styl Kanadyjczyka nie przemawia do każdego. Nie był to więc typ obiektywny, raczej pobożne życzenie i wcale nie oczekiwałem, że się spełni (tym bardziej ucieszyła mnie nagroda Grand Prix). Największym skandalem festiwalu okazało się jednak pominięcie mojego numeru dwa – Patersona w reżyserii Jima Jarmuscha – poetyckiej apostrofy do zwykłego człowieka, przepięknej afirmacji codzienności.
Nie udało mi się zobaczyć Personal Shopper Oliviera Assaysa, muszę więc przemilczeć wyróżnienie za reżyserię. Mogę tylko podzielić się wrażeniem, jakie odniosłem, słuchając opinii o filmie. Personal Shopper zebrał chyba najskrajniejsze oceny. Pierwszą informacją, jaka do mnie dotarła, było wygwizdanie dziełka podczas premierowego pokazu. „To jest film, w którym Kristen Stewart wysyła smsy do duchów!” – wyśmiewano. Potem usłyszałem, że to najwspanialsza pozycja festiwalu – prawdziwy czarny koń i wspaniała gra z konwencją horroru. Tego typu skrajnym opiniom nie było końca.
Cristian Mungiu został nagrodzony ex aequo za wyreżyserowanie Bacalaureatu – filmu o pewnym ojcu i jego ambicjach, przenoszonych na córkę. Ten – wydawałoby się – intymny dramat rodzinny w pewnym momencie obiera drogę typową dla thrillera. Reżyser z wyczuciem prowadzi swoich bohaterów, nie nużąc widza ani na sekundę i stopniowo odkrywając coraz ciekawsze aspekty historii. Palma – znowu – zasłużona, chociaż – znowu – niedosyt pozostaje. Nagrodę spokojnie mógłby zgarnąć Verhoeven, prawdziwy maestro teatrzyku kukiełek, jakim okazał się za kamerą wybitnej reżysersko Elle. Zasłużył również Park Chan-Wook – twórca Służącej, której struktura i strategiczny sposób odkrywania intrygi zaowocowały prawdziwym świętem opowiadania. Jeśli chodzi o snucie – takie snucie historii samej dla siebie i radość z nim związaną – to był najbardziej satysfakcjonujący seans festiwalu.
Nie było w Cannes męskiej kreacji aktorskiej, która rozłożyłaby mnie na łopatki (najbliżej był jednak Vincent Cassel w To tylko koniec świata). Myślę, że Shahab Hosseini za The Salesman to słuszny wybór. Było jednak w Cannes mnóstwo ról kobiecych, przy których wybór Jaclyn Jose (Ma’Rosa) woła o pomstę do nieba. Mieliśmy przebojową Sonię Bragę w Aquariusie Klebera Mendonçy Filho – historii kobiety, która zdeptała nowotwór jak karalucha, a teraz radzi sobie z innym szkodnikiem – chciwym deweloperem, który chce wyrzucić ją z mieszkania. Mieliśmy równie przebojową Isabelle Huppert w Elle, gdzie aktorka wcieliła się w bardzo nietypową postać ofiary gwałtu. W To tylko koniec świata mogliśmy podziwiać wspaniałą kreację Marion Cotillard, zbudowaną na subtelnościach podkreślonych przez „zafascynowaną” niczym dziecko kamerę. Do zestawienia dodałbym jeszcze duet z filmu Parka – Min-hee Kim jako Hideko i Tae Ri Kim w roli Sokee – służącej, a w rzeczywistości profesjonalnej złodziejki, a także Elle Fanning (Neon Demon Nicolasa Windinga Refna).
Nagrody, jak to nagrody, często nie satysfakcjonują, pozostawiają niedosyt, a jednak rozdanie jury 69. Festiwalu w Cannes – koniec końców – uznaję za całkiem sprawiedliwe. Oczywiście, jako widz o jednostkowym guście mam swoich faworytów, ulubieńców, jednak przeglądając listę filmów, biorących udział w konkursie głównym, myślę, że mogło być znacznie gorzej. I życzyłbym sobie jeszcze tylko, żeby niektóre arcydzieła sekcji Un Certain Regard miały szansę powalczenia o Złotą Palmę (zamiast gniotów, takich jak dziełko Seana Penna).