CAMERIMAGE 2014 – Podsumowanie
Festiwal w Bydgoszczy dobiegł końca, ale poniższe podsumowanie nie jest ostatnim tekstem z Camerimage, jaki pojawi się na łamach film.org.pl – do opisania mam jeszcze co najmniej kilka ciekawych filmów. Opóźnienie z recenzjami wynika z bardzo prostego faktu – seanse w Bydgoszczy zaczynają się o dziesiątej rano, a kończą przed drugą w nocy, w związku z czym w domu lub hostelu lądujemy o wpół do trzeciej. Jeśli chce się obejrzeć jak najwięcej filmów, ciężko znaleźć czas na to, by je w trakcie festiwalu rzetelnie opisać. Znalezienie czasu na spanie to zresztą na Camerimage też niemały problem, po ostatnim seansie zaczynają się bowiem imprezy festiwalowe w klubie The One. Te trwają z kolei do ósmej rano i nie są wcale mniej ciekawe niż same filmy, można bowiem porozmawiać na nich z twórcami obrazów, które właśnie się obejrzało. A potem wyjść z klubu i iść prosto na poranne seanse.
Na Camerimage byłem dopiero drugi raz i ciągle nie rozumiem niektórych tutejszych zwyczajów (nie wiem na przykład, dlaczego znaczna część publiczności nagradza gromkimi oklaskami każdą reklamę sponsora przed każdym seansem), ale klimat bydgoskiego festiwalu poczułem w pełni. To chyba jedyny festiwal w Polsce, który pozwala przedstawicielom wszystkich dziedzin związanych z branżą filmową (reżyserom, operatorom, producentom, krytykom, filmoznawcom, dziennikarzom, studentom itd.) na tak bliskie spotkanie. Wystarczy wyjść na papierosa przed bydgoską Operę Novą, żeby zagadać się z meksykańskim operatorem na temat geniuszu Alfonso Cuarona; wystarczy pójść do festiwalowego klubu, żeby nawiązać znajomość z australijskim reżyserem-debiutantem, opowiedzieć mu o swoim pomyśle na film i usłyszeć cenne rady. Trzeba jedynie znać angielski. Na Camerimage nie ma prawie żadnych sztucznych hierarchii, oddzielania VIP-ów od zwykłych gości itd. Jeśli masz odwagę zagadać do Alana Rickmana, nikt Ci w tym nie będzie przeszkadzał.
Wszystko to powoduje, że Camerimage jest przede wszystkim ciekawym doświadczeniem, a nie tylko festiwalem, na który jedzie się, żeby obejrzeć kilkanaście filmów i pójść na kilka konferencji prasowych. W hallu opery można znaleźć najdroższe i najbardziej zaawansowane kamery na świecie i zgarnąć za darmo najnowszy numer słynnego „Variety”, w klubie porozmawiać z twórcami, a w jednej z sześciu sal projekcyjnych (dwie w Operze Novej, trzy w Multikinie, jedna w MCK Orzeł Cinema) oglądać filmy podzielone na kilka sekcji: Konkurs Główny, Konkurs Filmów Polskich, Konkurs Pełnometrażowych Filmów Dokumentalnych, Konkurs Krótkometrażowych Filmów Dokumentalnych, Konkurs Debiutów Reżyserskich, Konkurs Debiutów Operatorskich, Konkurs Filmów 3D, Konkurs Wideoklipów, Konkurs Etiud Studenckich i – stosunkowo najmniej ciekawy – Konkurs Spotów Reklamowych „Fundusze europejskie w kadrze”.
Co ciekawe, wyjątkowo dużym zainteresowaniem cieszy się w Bydgoszczy Konkurs Wideoklipów – podczas pokazu dwudziestu wybranych teledysków (na konkurs spłynęło ponad czterysta zgłoszeń) sala Opery Novej była wypełniona po brzegi. Wśród nominowanych znalazły się między innymi klipy do piosenek Beyonce, Coldplaya, Lany Del Rey, Paula McCartneya, George’a Michaela i Woodkida. Nagrodę dla najlepszego teledysku otrzymali ostatecznie – bardzo zasłużenie – DANIELS i Larkin Seiple za głupi i wulgarny, ale niezwykle zabawny klip do „Turn Down for What” DJ Snake’a i Lil Jona; nagrodę za najlepsze zdjęcia otrzymali Robbie Ryan i Daniel Wolfe za przejmujący klip do piosenki Paola Nutiniego „Iron Sky”. Trochę żałowałem natomiast, że w konkursie przepadł klip do piosenki „Ghost of a Smile” Pedera – bardzo klimatyczny i wspaniale sfotografowany.
Nagrodę za wybitne osiągnięcia w dziedzinie wideoklipów otrzymał Jonas Akerlund – absolutna legenda tej branży. Wymienienie wszystkich gwiazd, dla których Akerlund kręcił klipy, wydaje się prawie niemożliwe: Metallica, The Prodigy, Roxette, Iggy Pop, The Smashing Pumpkins, U2, Ozzy Osbourne, Paul McCartney, Blondie, Robbie Williams, The Rolling Stones, Rammstein i pół miliona innych. Tym bardziej szkoda, że masterclass z Akerlundem nie spełnił oczekiwań. Było to co prawda bardzo ciekawe spotkanie, poprowadzone przez Michała Chacińskiego z charakterystyczną dla niego inteligencją i bystrością, ale nie zmienia to faktu, że… nie był to masterclass. Formuła tego typu wydarzeń zakłada raczej interesujący wykład, podczas którego ekspert w danej dziedzinie będzie się mógł podzielić swoją wiedzą ze słuchaczami, tymczasem spotkanie z Akerlundem opierało się głównie na pokazywaniu teledysków nakręconych przez twórcę i – skądinąd całkiem zabawnych – ciekawostkach o ich powstawaniu.
Podczas ośmiu dni trwania Camerimage nie da się oczywiście obejrzeć wszystkich filmów, które nominowano do każdej z nagród (nawet przy tempie czterech lub pięciu seansów dziennie), trudno mi więc kłócić się z decyzjami jury. Negatywnie zaskoczył mnie natomiast brak jakiejkolwiek nagrody dla „Birdmana”, tym bardziej, że Srebrną Żabę (jury przyznaje trzy nagrody w konkursie głównym: Złotą, Srebrną i Brązową Żabę) otrzymali twórcy „Omara”, filmu, który jest na pewno ważnym głosem na temat konfliktu izraelsko-palestyńskiego, i ma dobrze poprowadzoną fabułę, ale w żadnym właściwie momencie nie zaskakuje pod względem operatorskim. Nie jestem też w stanie zrozumieć, dlaczego „Wolny strzelec” (projekcja filmu była „pokazem specjalnym”) nie znalazł się w Konkursie Głównym. Nocne zdjęcia Roberta Elswita budują w filmie Dana Gilroya znakomity klimat i idealnie ilustrują działania głównego bohatera. Złotą Żabę zdobył wspaniały „Lewiatan” Zwiagincewa (recenzja Maćka Niedźwiedzkiego), a Brązową Żabę – „Mama” Xaviera Dolana (recenzja Filipa Jalowskiego), ze zdjęciami, które w intrygujący sposób oddają stan relacji między głównymi bohaterami.
Niektóre decyzje jury nie zmieniają oczywiście faktu, że na Camerimage warto było pojechać już choćby dla samego klimatu tej imprezy i możliwości, które roztacza ona przed gośćmi. No i dla „Birdmana” oczywiście. Miło było zresztą słuchać w kuluarach wypowiedzi zagranicznych gości, którzy – zupełnie prywatnie i bez wymuszonej grzeczności – chwalili przygotowanie i program festiwalu.
Kilka recenzji będzie na dniach, a teraz pięć najlepszych filmów, które widziałem w tym roku na Camerimage (wziąłem pod uwagę tylko te tytuły, które wyświetlano przed ich polską premierą):
1. Birdman
Superlatywy same mi się pchają na klawiaturę, ale napisałem o „Birdmanie” już chyba wszystko, co chciałem (recenzja). Najlepszy, najbardziej złożony, inteligentny i wspaniały film, jaki widziałem w kinie od dawna.
2. Whiplash
Odkrycie tegorocznego festiwalu w Sundance. Nieco problematyczna pod względem ideologicznym, ale niezwykle napisana, zagrana i nakręcona opowieść o dziewiętnastoletnim perkusiście, który trafia pod skrzydła terroryzującego swoich uczniów nauczyciela. Cholernie intensywne i wciągające kino, zrobione w dodatku tak, by wszystkie wzloty i upadki widz odczuwał razem z głównym bohaterem.
3. Wolny strzelec (Nightcrawler)
Amerykański sen w wersji dla socjopatów. Debiut reżyserski Dana Gilroya jest może nieco zbyt oczywisty jako satyra, ale ma dwie niezaprzeczalne, zagarniające film zalety: po pierwsze, Jake’a Gyllenhaala, który w roli Lou jest znakomity (Gyllenhaal ma ostatnio naprawdę świetną passę); po drugie, niezachwianą wręcz wiarę w inteligencję widza. Gilroy nie moralizuje i nie ocenia swojego bohatera. Z premedytacją pozwala natomiast widzowi dokonać samodzielnej oceny jego – równie niecnych, co cwanych – zachowań.
4. Zielony książę (The Green Prince)
Dokument z narracją prowadzoną przez dwie osoby, które początkowo reprezentowały przeciwne strony konfliktu izraelsko-palestyńskiego: Mosaba Hassana Yousefa, syna lidera Hamasu, i Gonena Bena Yitzhaka z izraelskich służb specjalnych. Sam konflikt pozostaje w „Zielonym księciu” w tle – film opowiada przede wszystkim o losach tych dwóch bohaterów i pokazuje, że zwykła ludzka przyzwoitość i odpowiedzialność są w stanie przezwyciężyć nawet wpajane przez lata ideologiczno-religijne przekonania. „Zielony książe” wymaga skupienia (narracja filmu polega w zasadzie tylko na uzupełniających się relacjach dwóch mężczyzn, którzy mówią prosto do kamery, wzbogaconych o zdjęcia i materiały archiwalne), ale w zamian daje widzowi bardzo wiele.
5. Foxcatcher
Trzeci pełnometrażowy film Benetta Millera nie ma tyle werwy, co „Moneyball” z Bradem Pittem, ale w drobiazgowy i wciągający sposób opisuje braterską relację dwóch złotych medalistów olimpijskich w zapasach (Channing Tatum i Mark Ruffalo) z miliarderem-schizofrenikiem (Steve Carell), który na początku lat osiemdziesiątych zostaje sponsorem amerykańskich zapaśników. „Foxcatcher” ma swoje problemy (o których nieco więcej w recenzji), ale pozostaje filmem wnikliwym i zaskakującym.