Bulwar Zachodzącego Słońca
Autorem tekstu jest Hitori Okami.
Bulwar Zachodzącego Słońca arcydziełem jest i basta, a przy tym należy do czołówki moich ulubionych filmów.
Z tym większym bólem przychodzi mi wskazać w nim pewną fałszywą nutę, z kolejną projekcją brzmiącą coraz głośniej, gdyż nie zagłusza jej już śledzenie dobrze znanej fabuły. W przeciwnym wypadku i tak genialny obraz mógł stać się tym, czym byłby Łowca androidów z Niną Axelrod zamiast Sean Young i tym, czym był Indiana Jones z Tomem Selleckiem zamiast Harrisona Forda.
Przypomnijmy. Trzydziestoparoletni Joe Gillis porzucił pracę w prowincjonalnej gazecie, aby postawić wszystko na jedną kartę i zostać hollywoodzkim scenarzystą. Ścigany – dosłownie – przez wierzycieli trafia do dziwacznej posiadłości zapomnianej gwiazdy kina niemego – Normy Desmond. Gdy ekscentryczna aktorka poznaje profesję uciekiniera, namawia go, aby napisał scenariusz, który zapewni jej triumfalny powrót na srebrny ekran.
Za wspomnianą fałszywą nutę uważam przedstawienie relacji między bohaterami, które bez własnych dopowiedzeń nie daje spójnej i satysfakcjonującej odpowiedzi na trzy podstawowe pytania.
Dlaczego Joe został z Normą?
Oczywiście na początku dla pieniędzy. Z braku lepszego zajęcia zgodził się przerobić fatalny scenariusz za godziwą stawkę. Ale na romans nawet za potrójną stawkę godzić się nie musiał. Że stukanie na maszynie przeniosło się z gabinetu do alkowy gwiazdy, jest czytelne pomimo rygorów kodeksu Haysa. Natomiast zupełnie nieczytelne jest, co wpłynęło na to istotne rozszerzenie umowy?
Rozpoznawszy w swojej mimowolnej wybawicielce dawną gwiazdę, Joe wypowiada słynną kwestię: „Znam cię! Ty jesteś Norma Desmond. Kiedyś byłaś wielka”. Mówi to tonem lekceważącym i lekko ironicznym. Czy facet aspirujący do hollywoodzkiego parnasu zwróciłby się tak do – co prawda – zapomnianej, ale jednak żywej legendy kina?! Czy tak powiedziałby debiutujący Bogusław Linda do opiewanej w piosence Poli Raksy? Więcej entuzjazmu, panie Holden! Joe powinien tę kwestię wypowiedzieć z podziwem. Co prawda mało kto w latach czterdziestych zachwycał się jeszcze gwiazdami kina niemego, ale przecież cały okres dorastania Gillisa przypadł właśnie na czas ich największej sławy, więc i on z pewnością wypełniał ich fotosami ściany chłopięcego pokoju. Film dźwiękowy zaczął wchodzić do kin dopiero od początku lat trzydziestych, kiedy Joe był już zaawansowanym nastolatkiem. Niezależnie od otwierających się perspektyw zawodowych, powinno mu imponować, że spotkał odpowiednik Poli Negri czy Lilian Gish. Kobietę, w której salonie tańczył legendarny Rudolph Valentino. Powinno zaspokajać jego próżność, że przy wieczorkach brydżowych ma do czynienia z Busterem Keatonem i dawną śmietanką srebrnego ekranu. Powinno, ale niczego takiego nie widzimy. Gdyby chociaż Gloria Swanson – wówczas zaledwie pięćdziesięcioletnia – była mniej demoniczna, a bardziej pociągająca, decyzja Joe’ego wydawałaby się bardziej oczywista. W końcu który z fanów Harry’ego Pottera nie byłby zachwycony perspektywą zamieszkania z Emmą Watson, choćby i czterdziestokilkuletnią?
Wychwalana przez dziesięciolecia decyzja obsadowa Billy’ego Wildera z tego punktu widzenia zaczyna być dyskusyjna. Może należało jednak postawić na nieco młodszą aktorkę, odgrywającą starszą od siebie? Zresztą zaledwie trzydziestodwuletni William Holden prezentuje się zbyt dojrzale jak na swojego bohatera. Wyglądającego na czterdziestolatka Gillisa raczej trudno posądzać o uleganie niespodziewanym namiętnościom.
Dlaczego chciał odejść?
Odpowiedź na to pytanie jest w filmie już bardziej wyraźna. „Piękny” Joe żyje beztrosko w pałacu „Bestii” Desmond, ale luksusy dają mu coraz mniej przyjemności. Męczą go jej sceny złości i zazdrości, jak też wrażenie życia w katakumbach ze zmumifikowanymi za życia aktorami kina niemego. „Potrzebowałem spotkać się z ludźmi w swoim wieku, z kimś, kto się śmieje” – powiedział, wychodząc bez pożegnania z pałacu Normy. Zabrakło jednak choćby drobnej sceny przejścia od euforii do przygnębienia. Wystarczyłoby kilkanaście sekund kolejnych wieczorków brydżowych z tymi samymi gośćmi z uchwyconym wyrazem twarzy Gillisa: najpierw podekscytowanego, potem coraz bardziej znużonego, a w końcu śmiertelnie przygnębionego. Tymczasem wszelkie rozrywki, jakie oferowała Norma: od seansów starych filmów po samotne tańce przy akompaniamencie żywej orkiestry, Joe od samego początku kwitował nieodmiennym znużeniem, wpisanym w koszty uzyskania przychodu.
Dlaczego wrócił?
„Ze wszystkich ludzi na tym parszywym świecie tylko ty jedna byłaś dla mnie dobra”. Tak deklaruje sam Gillis i nie mamy powodu, żeby mu nie wierzyć. Ale czy aby na pewno zobaczyliśmy to na ekranie? Norma była zaborcza, płaciła i wymagała, robiła awantury. Ale czy poza pieniędzmi dawała Joe’emu coś, czego nie dostałby gdzie indziej? Troska, uznanie, podziw dla talentu, zainteresowanie jego własnymi scenariuszami? Gdzie drobne choćby przejawy jakiegokolwiek przywiązania (poza demonstracyjną próbą samobójczą), które skłaniałyby Gillisa do kurczowego utrzymania status quo? Skoro z samego filmu nie wynika, aby Joe fascynował się Normą z czasów młodości (niczym młoda żona zmarłego niedawno polskiego amanta kinowego), to czy poza bogactwem mogła w czymkolwiek równać się z zakochaną w Gillisie młodziutką Betty Schaefer? Bo jeśli nie, to pod maską zdolnego scenarzysty z ambicjami twórczymi kryłby się tylko żądny luksusów żigolak.
Bulwar Zachodzącego Słońca arcydziełem jest, ale może pora na remake, który nieco przesunie akcenty z symbolicznego końca złotej ery kina na wiarygodność relacji międzyludzkich.
korekta: Kornelia Farynowska