BOMBSHELL BLOODBATH – Kino klasy Z
Autorem recenzji jest Jarosław Kowal.
Pierwsza minuta Bombshell Bloodbath jest jedną z najlepiej zagospodarowanych minut, jakie kiedykolwiek widziałem w filmie klasy Z. Jest tutaj wszystko, co zmusi miłośników tej stylistyki, aby kolejne osiemdziesiąt minut wchłaniali z większym apetytem niż Hannibal Lecter korę przedczołową.
Muzyka nawiązująca do twórczości Johna Carpentera i zespołu Goblin, blade kolory, posługiwanie się cieniem na wzór pierwszego Halloween, efekty jakby specjalne… Tak rozkoszne sześćdziesiąt sekund nie może być prawdą. Zatrzymałem film, aby sprawdzić, czy 2015 jako rok wydania nie oznacza wznowienia albo odświeżonej wersji horroru sprzed lat. Na szczęście nie, ten film naprawdę dopiero co został wyprodukowany. Brett Mullen najwyraźniej doskonale wie, co łączy kasetę magnetofonową z ołówkiem, a na bazie uwielbienia do lat 80. nakręcił film grozy o tak perfekcyjnie przaśnym stylu, że aż mam ochotę natapirować włosy i narzucić ramoneskę do białych adidasów.
Wracając do urwanego wątku, współczesne komputery potrafią tanio i szybko wyprodukować tornada wypluwające rekiny („Rekinado”) albo rekina chodzącego na płetwach (Rekin Cycojad – arcydzieło polskiego tłumaczenia), a nawet rekina o dwóch głowach (Dwugłowy rekin atakuje). Żaden z tych maksymalnie nieorganicznych tworów nie zdoła jednak wzbudzić tak intensywnych doznań, jak dzieła wytworzone przez sprawne ręce charakteryzatorów i techników. Żenujące sztuczki z dowolnego Oszukać przeznaczenie nigdy nie dorównają ciężkiej pracy rzemieślniczej, jaką wykonano na przykład przy Hellraiser albo przy Dyniogłowym. Jeżeli uderzyliście pięścią w stół na znak zgody z tymi słowami, to Bombshell Bloodbath będzie dla was tak ekscytujące, jak odśpiewanie Gwieździstego sztandaru dla Kapitana Ameryki.
Esencją filmu jest scena, w której nastoletnia Cara doznaje wizji przemiany w zombie-podobne stworzenie.
[quote]Świecąca na fioletowo krew i ta zupełnie zwyczajna, wyrzucana przez pompę ukrytą w niby-urwanej ręce, oberwane z powieki oko, potężny bit – absolutne wyżyny kiczu![/quote]
Za stronę wizualną odpowiada John Harp – postać niemal anonimowa w świecie filmu, za to rozchwytywana przez gospodarzy wszelkiego rodzaju nawiedzonych przybytków, dla których projektuje kompleksowe metody przerażania klientów. Muzykę skomponował natomiast Matt Hill znany wśród słuchaczy synth popu rodem z lat 80. jako Umberto.
Formie nie można postawić żadnych zarzutów, ale treść nie zawsze za nią nadąża. Wymagania stawiane horrorom klasy Z są specyficzne i nikogo nie powinno razić, że wśród bohaterów znalazła się blond włosa striptizerka, jej lubujący się w alkoholu zadziorny chłopak, a nawet szalony naukowiec i sprzeciwiająca się mu córka, która wykrzykuje jedno z najbardziej sztampowych zdań w historii filmu: „You can’t play God!”. Na szczęście powielanie wyświechtanych klisz odbywa się na gruncie wielowątkowej historii pozbawionej głównego bohatera, dzięki czemu oczywistość wydarzeń jest wyraźna dopiero po ich rozegraniu.
Poważnym minusem są natomiast umiejętności aktorskie zdecydowanej większości obsady. Część osób właściwie nie gra swoich ról, raczej gra aktorów grających w filmie. Zdarzają się recytacje monologów, których adresat jest trudny do odgadnięcia, co przypomina jednocześnie Teatr Telewizji Polskiej i włoskie kryminały z nurtu giallo. Rob Springer wygląda znakomicie jako doktor Cartera – zakrwawione bandaże, przygarbiona sylwetka i ciągnięta za sobą łopata upodabniają go do Wallace’a z gry wideo „Nightmare Creatures II”. Kiedy natomiast zakłada charakterystyczną dla „doktorów zarazy” maskę w kształcie ptasiego dzioba, staje się intrygujący na równi z Michaelem Myersem czy Jasonem Voorheesem. Twórcy tych postaci zastosowali jednak bardzo istotny zabieg, który niestety pominięto przy wymyślaniu Cartera – odkryli, że najstraszniejszą zmorą jest ta, która milczy. Za każdym razem, gdy opętany naukowiec wydobywał z siebie niby-szalony głos, aż ciśnie się na usta: „Zamknij się i szlachtuj te dziewice!”. Na tym tle wyróżnia się tylko jeden aktor – Larry Parks, podstarzały naturszczyk, którego południowy akcent i żywa artykulacja przypominają, jak nienaturalnie James Franco wypadł w adaptacji Kiedy umieram (mniej więcej tak, jakbym napisał ten tekst po góralsku). Szeryf według Parksa mógłby być jedną z tych rozgadanych, zmęczonych życiem postaci, które z prostych filmów Tarantino czynią arcydzieła.
[quote]Siłą Bombshell Bloodbath jest miłość jego twórców do horroru.[/quote]
Duży budżet i jeszcze większe oczekiwania zarobkowe rzadko są wystarczająco dobrą motywacją do nakręcenia solidnego filmu. Jednak niewielkie fundusze i ogromny zapał potrafią wykreować obraz, który kąsa widza z większą zawziętością niż żywy trup po obejrzeniu Kuchennych rewolucji. Mam nadzieję, że producenci dostrzegą tę pasję i kolejny film Mullena pozwoli mu w pełni rozwinąć skrzydła.
korekta: Kornelia Farynowska