search
REKLAMA
Artykuły o filmach, publicystyka filmowa

Blue Velvet. In Dreams

Filip Jalowski

23 marca 2016

REKLAMA

Na świecie istnieją miliony podobnych, małych miast. Każde z nich jest tak samo ciemne, samotne, opuszczone, drżące ze strachu i zachwytu nad tym, co piękne i niespodziewane. Smutno brzmiące skrzypce to muzyka tych miejsc, pełnych cieni, pozbawionych świateł. O ich narastającej samotności. O ich sekretne, wilgotne ulice. Żyć w nich w trakcie nocy, kiedy wszelkim oznakom normalności, małżeństwom, dzieciom, szczęściu grozi potwór zwany Śmiercią, to prawdziwy koszmar.

Fragment opowiadania Noc (The Night) Raya Bradbury’ego, tłumaczenie własne

foto1

Jak słusznie zauważa Greg Olson, opowiadanie napisane w roku 1947 przez Raya Bradbury’ego mogłoby zostać uznane za duchowego ojca Blue Velvet. Historia ośmioletniego chłopca, który wbrew własnym obawom i irracjonalnym lękom kroczy w kierunku nieprzeniknionej ciemności wąwozu okalającego małe amerykańskie miasteczko, kładzie nacisk na bardzo podobne kwestie i odwołuje się do niezwykle zbliżonej wrażliwości, która każe dostrzegać w każdym elemencie otoczenia odwieczną i nie do końca zrozumiałą walkę dobra ze złem. Podróż odbyta w trakcie filmu przez Jeffreya Beaumonta to również przeniknięcie dziecka do świata, który wykracza poza jego dotychczasowe kompetencje pozwalające na ocenę rzeczywistości. Dopiero z perspektywy cienia i mroku, czyli tego, co Bradbury obrazuje za pomocą wąwozu, Jeffrey zaczyna rozumieć, że pod pastelowymi fasadami amerykańskich przedmieść kryją się koszmary, o których nie śniło nigdy żadne dziecko. Kiedy Frank Booth wykrzykuje swoje ikoniczne Teraz jest ciemno! (Now It’s Dark!), „potwór zwany Śmiercią” otwiera oczy i wyciąga szpony w kierunku wszystkich zagubionych owieczek, które nie wróciły w porę do domu. Ciemność jest u Lyncha oraz Bradbury’ego miejscem, w którym czai się zło tak przejmujące, że nie sposób je nawet nazwać. Blue Velvet również nie zna jego imienia. Może dlatego zaklina je gdzieś pomiędzy szelestem aksamitnej sukni i mieszanką szaleństwa oraz paniki tkwiącą w oczach Dennisa Hoopera.

Ciemność jest u Lyncha oraz Bradbury’ego miejscem, w którym czai się zło tak przejmujące, że nie sposób je nawet nazwać.

Powrót na Ziemię

Po finansowej klapie Diuny David Lynch ponownie nie był pewien, co przyniesie przyszłość. Gdyby podróż w kierunku piaszczystego Arrakis okazała się sukcesem, reżyser miałby przez kolejne lata pełne ręce roboty przy rozwijaniu filmowego uniwersum stworzonego na bazie powieści Herberta. Z perspektywy czasu, i z całym szacunkiem dla Diuny, porażka superprodukcji sygnowanej nazwiskiem Lyncha była chyba najlepszym, co mogło mu się przytrafić na tym etapie kariery. Doświadczenie zdobyte podczas pracy na planie nadzorowanym przez Raffaellę De Laurentiis utwierdziło twórcę w przekonaniu, że kolejna wysokobudżetowa produkcja zupełnie go nie interesuje. Lynch wiedział również, że przy następnych projektach musi zachować prawo do ostatecznej wersji filmu, ponieważ jakakolwiek ingerencja producentów w ostateczny kształt obrazu kłóci się z jego stylem pracy. Zmęczony podróżowaniem po obcych planetach oraz krzątaniem się pośród ludzi obleczonych w wiktoriańskie stroje zapełniające plan Człowieka słonia, Lynch zaczął tęsknić za domem. I nie chodziło tu o ten, który stworzył ze swoją drugą żoną (Mary Fisk) i ich synem, Austinem, ponieważ małżeństwo od dawna przestało poprawnie funkcjonować. Reżyser tęsknił za Spokane, Sandpoint oraz Missoulą, czyli miastami zamieszkiwanymi wraz z rodzicami. Lynch zapragnął wrócić do czasów, kiedy ręka w rękę z ojcem wyruszał do lasu, aby poszukiwać chorych drzew, będących obiektem badań głowy rodziny. Wiedział jednak, że kupno biletu lotniczego nie wystarczy. Ameryka czasów jego dzieciństwa umarła. Jedynym sposobem na jej odzyskanie była podróż w głąb własnej pamięci.

foto2

Wbrew pozorom, po Diunie Dino De Laurentiis wcale nie skreślił Lyncha z listy osób, z którymi warto współpracować, a wręcz przeciwnie, po opadnięciu kurzu spowodowanego upadkiem produkcji sam zapytał o to, czy twórca ma jakiś film w planach. Reżyser przytaknął i powiedział, że chciałby stworzyć Blue Velvet. Pierwsze, o co spytał producent, to prawa do scenariusza. Lynch bez zawahania odrzekł, że z tym nie powinno być żadnych problemów, po chwili przypomniał sobie jednak o tym, że niegdyś przedłożył skrypt filmu przed ludźmi z wytwórni Warner Bros. Sytuacja miała miejsce w roku 1980. Po premierze Człowieka słonia Lynch udał się na rozmowę z Richardem Rothem, producentem Julii Freda Zinnemanna. Przedstawił mu scenariusz Ronniego Rocketa, który – mimo aprobaty dla tekstu – został przez niego odrzucony ze względów finansowych. Roth nie chciał jednak wypuścić Lyncha z niczym, dlatego spytał o to, czy ma on jakieś inne scenariusze. Reżyser odpowiedział, że ma jedynie kilka pomysłów. Jednym z nich była opowieść o mężczyźnie, który chowa się na noc w damskiej szafie i przez szparę powstałą między jej drzwiami dostrzega coś, co mogłoby stać się kluczem niezbędnym do rozwiązania tajemnicy morderstwa. Myśl o wślizgnięciu się do domu kobiety i podglądaniu jej w taki sposób od lat nawiedzała wyobraźnię Lyncha, Roth podzielił natomiast jego entuzjazm. Poprosił reżysera o napisanie skrótu scenariusza. W trakcie pracy nad tekstem pojawił się kolejny element układanki – odcięte ucho znalezione przez bohatera na placu, który Lynch zapamiętał z czasów spędzonych w Boise. Gotowy szkic znalazł się w rękach Warnera. Po jego lekturze jedna z decyzyjnych osób zaczęła wypytywać Rotha, czy Lynch aby na pewno wymyślił tę historię. Po serii zapewnień, że to jedynie fikcja, wytwórnia zgodziła się na współpracę i poprosiła o kompletny scenariusz. Lynch dostarczył dwie wersje tekstu. Obie z nich były podobno fatalne. Zezłoszczeni ludzie z Warnera porzucili projekt. Prawa do filmu pozostały jednak w ich rękach. Dla Dino De Laurentiisa nie stanowiło to jednak większego problemu. Po szybkim telefonie do prezydenta wytwórni i przelaniu niewielkiej sumy na jej konto, można było rozpocząć pracę nad Blue Velvet.

foto3

Przed samym procesem produkcyjnym Lynch uzgodnił z Laurentiisem, że zrzeknie się połowy swojego honorarium i przyjmie relatywnie mały budżet (6 milionów dolarów). W zamian zyskiwał prawo do ostatecznej wersji filmu i pracy bez nacisków ze strony osób odpowiedzialnych za finanse. Nie była to oczywiście umowa życia, niemniej podłamany niepowodzeniem Diuny Lynch traktował ją jak osobisty sukces. Aby maksymalnie zminimalizować koszty, Laurentiis umieścił plan filmu w prowizorycznej hali stojącej na terenie studyjnym zakupionym przez producenta na obszarze Wilmington w Północnej Karolinie. Obiekt nie był profesjonalnie zaprojektowany. Wzniesiono go z betonowych płyt, bez dbałości o akustykę, czy odpowiednie wygłuszenie, co – zważywszy na sąsiedztwo lotniska – było dość poważnym problemem. Usytuowanie hali miało jednak również swoje plusy. Ze względu na jej odległość od domu Laurentiisa przez cały okres zdjęć producent pojawił się na planie jedynie raz, na samym początku zdjęć. Po obejrzeniu kilku scen zapytał Lyncha, czemu to wszystko takie ciemne. Po oględzinach okazało się, że obiektyw w jednej z kamer był pęknięty, a zarejestrowany za jej pomocą obraz był do wyrzucenia. Laurentiis po prostu wzruszył ramionami, powiedział „O” i wyszedł.

REKLAMA