Bitwa pod polskim filmem, czyli czym właściwie jest kino patriotyczne?
Burza związana z wypowiedziami premier Beaty Szydło, ministra kultury Piotra Glińskiego i wiceministra Jarosława Sellina przetoczyła się przez media już kilka tygodni temu, temat kina patriotycznego może się więc wydawać nieco spóźniony. Tak jednak nie jest. Ale o tym za chwilę. Zacznijmy od tego, co już wiemy.
W minionym roku Polski Instytut Sztuki Filmowej obchodził dziesięciolecie swojej działalności. Zbiegło się to dość wygodnie z Oscarem dla Idy, co dla instytucji było swoistym ukoronowaniem tej dekady i jednocześnie dowodem na to, że PISF robił dobrą robotę. Na przestrzeni ostatnich lat pojawiały się jednak także opinie, których autorzy zarzucali poprzedniej władzy brak spójnej polityki kulturalnej w obrębie kinematografii. Choć jest w tym dużo prawdy, nie ma najmniejszego powodu, by czynić z tego zarzut. Przemysł ten najlepiej czuje się bowiem wtedy, kiedy nie ma nad sobą żadnego bata ani buta, a polskie kino ostatnich dziesięciu lat jest najlepszym dowodem na prawdziwość tej tezy.
Wystarczy zresztą sprawdzić budżet PISF-u, porównać go z funduszami innych państw europejskich, a potem spojrzeć na sukcesy festiwalowe.
Dowiemy się w ten sposób, że Polski Instytut Sztuki Filmowej dysponuje rocznie budżetem około stu czterdziestu milionów złotych. Analogiczny fundusz w Niemczech ma trzydziestokrotnie więcej pieniędzy. W Europie nasza kinematografia już ma status porównywalny z niemiecką (mimo że różnica w nakładach finansowych jest tak kolosalna), a zeszłoroczne i tegoroczne sukcesy bardzo się do tego przyczyniły. Jeśli więc poprzednie władze niezbyt się kinem interesowały, tym lepiej dla kina, okazuje się bowiem, że zasada „przede wszystkim nie szkodzić” może funkcjonować nie tylko w medycynie.
PISF wyprodukował oczywiście wiele klap – zarówno frekwencyjnych, jak i artystycznych – ale jest to pokłosie przyjętej przez instytucję strategii. Nie widzę w tym zresztą problemu, skoro każde Obce ciało okrywa jakaś Róża, a każda Bitwa pod Wiedniem jest w kinach gromiona przez Drogówkę. Zresztą na przestrzeni ostatnich dwunastu miesięcy wydarzyło się więcej niż tylko Oscar dla Idy. Małgorzata Szumowska otrzymała na Berlinale nagrodę dla najlepszej reżyserki za Body/Ciało, a Paweł Pawlikowski został jurorem festiwalu w Wenecji (obok, między innymi, Alfonso Cuaróna). Kilka dni temu Córki dancingu wyjechały z Sundance z jedną z najważniejszych nagród tego festiwalu. Ale do debiutu Agnieszki Smoczyńskiej wrócimy jeszcze za chwilę. Teraz czas na polityków i ich wizję kina patriotycznego.
Rafał pisał już w Celuloidowym Fetyszyście, że minister Gliński chce, żeby powstała polska superprodukcja w stylu hollywoodzkim. Wiceminister Sellin chce z kolei, żeby kręcono w Polsce wysokobudżetowe filmy patriotyczne. Premier Szydło natomiast odesłałaby Oscara dla Idy do Ameryki. No dobra, może niekoniecznie by go odesłała, ale w jednym z wywiadów powiedziała, że zdziwiła ją ta nagroda i nie uważa Idy za film, który promowałby polską kulturę. Jarosław Sellin mówił z kolei między innymi o konieczności stworzenia polskich superprodukcji patriotycznych, przy realizacji których pomagaliby Amerykanie. „Kino to dla nas element polityki historycznej, polityki pamięci, wyobraźni zbiorowej, mitów, które buduje kultura masowa” – twierdził w wywiadzie i dodawał, że jest w historii Polski wiele tematów, o których nasze filmy jeszcze nie opowiedziały. A – jego zdaniem – powinny, i to w amerykańskim stylu, za grube pieniądze, z efektami specjalnymi i tak dalej.
Problemów z tymi planami jest kilka.
Problem pierwszy: kino amerykańskie nie bez powodu jest kinem amerykańskim. I nie bez powodu jest wyjątkiem w skali światowej. Amerykanie – bodaj jako jedyni na świecie – potrafią sprzedać swoją historię tak, by cały świat patrzył, podziwiał i płacił. Próby nakręcenia podobnych widowisk w innych miejscach świata kończą się zwykle efektownymi klapami. I nie pomogą tu amerykańscy aktorzy, których Sellin chętnie widziałby w polskich superprodukcjach patriotycznych, bo podobne patenty już stosowano, zazwyczaj ze skutkiem katastrofalnym. Jeśli macie teraz ochotę zaoponować, to sami odpowiedzcie sobie na pytanie – czy poszlibyście na przykład na chiński film patriotyczny opowiadający o chińskiej historii tylko dlatego, że główną rolę grałby w nim, powiedzmy, Christian Bale? Bo tak się składa, że taki film powstał – miał tytuł Kwiaty wojny i kolosalny budżet. Nie chciał go oglądać nikt poza Chińczykami. Ale weźmy bliższy przykład: 5 dni wojny, czyli hollywoodzki film zamówiony przez gruziński rząd. Fabuła o wojnie w Osetii Południowej, wysoki budżet, Renny Harlin za kamerą, Andy García i Val Kilmer przed kamerą. Ponownie: filmu nie chce oglądać nikt poza Gruzinami. I tak samo nikt za granicą nie obejrzy polskiej superprodukcji historycznej, choćby w głównej roli zgodził się wystąpić Tom Cruise. Bodaj jedynymi udanymi amerykańskimi z ducha polskimi filmami w ostatnich latach byli Bogowie i Jack Strong, ale to także były sukcesy, których granice wytyczyły… granice państwa właśnie.
Kierując pieniądze publiczne na wysokobudżetowe kino patriotyczne, zamykamy się więc na rynki zewnętrze. To drugi problem. Tym bardziej palący, że PISF przez ostatnie lata wypracował całkiem sensowną strategię, która zaowocowała kilkoma ważnymi sukcesami na polu międzynarodowym. Kiedyś często powtarzane w Internecie opinie o tym, że polskie kino jest nudne, nieciekawe i niewarte pieniędzy wypowiadane są dzisiaj już chyba tylko przez tych widzów, dla których ostatnim seansem rodzimego filmu był pokaz Pana Tadeusza w podstawówce. Nie wiem, jak dokładnie w branży nazywa się strategię stosowaną przez PISF, ale lubię myśleć o niej jak o rzucaniu wieloma pomysłami o ścianę i sprawdzaniu, co się przyklei. W skrócie: kręcimy około czterdziestu pełnometrażowych fabuł rocznie, z których kilka przebija się do zbiorowej świadomości. Każda z nich ma budżet kilku milionów złotych (a nie kilkunastu lub kilkudziesięciu) i każda opowiada o czymś innym. Jedynym problemem w tej sytuacji są – paradoksalnie – sami filmowcy. Wielu z nich ciągle boi się eksperymentować z materią filmu i bawić się gatunkami, wyjść poza paradygmat kina jako sztuki wysokiej.
Ale z każdym rokiem przybywa tych, którzy rozumieją, że kino to nie tylko moralny niepokój, depresja, rak, emigracja i palenie papierosów na klatce schodowej zasyfionego blokowiska.
Tylko na przestrzeni czterech ostatnich lat mogliśmy obejrzeć: jeden z najlepszych filmów biograficznych w historii rodzimej kinematografii (Bogowie), spaghetti western o żołnierzach AK (Obława), świadomy, przemyślany artystycznie hołd dla klasyków polskiego kina przełomu lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych (Ida), kampowy musical połączony z krwawym horrorem (Córki dancingu), wyborny, gorzki żart filmowy ubrany w formę polifonicznego thrillera (11 minut), nominowany do Oscara klaustrofobiczny film wojenny (W ciemności), dojrzałą, niejednoznaczną opowieść o radzeniu sobie ze stratą (Body/Ciało), zimny thriller o jednym z najbardziej przerażających morderców PRL-u (Czerwony pająk) i Papuszę, czyli bodaj najbardziej niezwykły – po 1989 roku – film polski, który nie został doceniony tylko dlatego, że ani widzowie, ani krytycy jeszcze do niego nie dorośli (ja też do niego nie dorosłem). A nie wspomniałem jeszcze ani słowem o Wojciechu Smarzowskim.
Siłą polskiego kina jest więc różnorodność.
I powinno tak zostać, bo to właśnie różnorodność powoduje, że jesteśmy coraz częściej doceniani na świecie. Choć niektórzy publicyści lubią mówić o nowej fali polskiego kina (wzorem francuskiej lub – w ostatnich czasach – greckiej czy rumuńskiej), będę protestował przeciwko takiemu ujmowaniu sprawy, bo to drastyczne uproszczenie, które nie ma w dodatku za wiele wspólnego z rzeczywistością. Obraz polskiego kina nie jest spójny i jednorodny. Polskie kino mówi wieloma głosami – w zależności od tego, kto jest autorem filmu, jak działa jego wrażliwość, jak ujmuje historię, którą chce opowiedzieć. I w zależności od tego, czym się inspiruje. Oscarowy sukces Idy nie kłóci się z nagrodą na Sundance dla Córek dancingu czy berlińskim laurem dla Szumowskiej za Body/Ciało, choć to filmy tak bardzo różne, jak to tylko możliwe. Dla zagranicznych obserwatorów jesteśmy wreszcie kinematografią, która potrafi opowiadać za pomocą różnych stylów i estetyk.
Między innymi dlatego czekałem z tym artykułem na werdykt z Sundance. Zanim Córki dancingu otrzymały tam nagrodę za „unikalną wizję i oryginalny zamysł artystyczny”, o którą walczy w eliminacjach kilka tysięcy filmów, pisały o nich zagraniczne portale. Oddajmy więc na chwilę głos krytykom. Vice.com: „Debiut polskiej reżyserki to Cronenberg w Disneylandzie. […] Córki dancingu zapewniają niesamowicie dużo zabawy”. Esquire.com: „Najlepszym wśród popapranych filmów festiwalu nie był ten, w którym Daniel Radcliffe gra pierdzącego trupa. Był nim polski horror-musical Agnieszki Smoczyńskiej […]. Skomplikowane numery taneczne wpędziłyby Katy Perry w zazdrość, a sceny gore zaimponowałyby Robowi Zombiemu”. Rolling Stone: „Połamana baśń Smoczyńskiej to przeżycie jedyne w swoim rodzaju”. Kutv.com: „Jeśli szukacie prawdziwie unikalnego i niezwykłego filmu, który ma zakorzenienie w prawdziwych emocjach, bardzo polecam wam Córki dancingu”. Bloody-disguisting.com: „Do Córek dancingu zwabił mnie każdy z wykorzystanych gatunków: musical, realizm magiczny i horror o potworach. Świetnie, że udało się te konwencje połączyć. Mam nadzieję, że film dobrze się sprzeda”.
I tu zaczyna się mój trzeci problem, chyba zresztą największy. Nie przeszkadzają mi filmy patriotyczne; przeszkadza mi sposób pojmowania kina patriotycznego przez wspomniane na wstępie osoby. Dlaczego kino patriotyczne ma być utożsamiane z martyrologią, wojną, wspaniałymi bohaterami i złymi oprawcami, cierpieniem w okopach i walką wyzwoleńczą? Czy nie lepiej spojrzeć na sprawę z nieco innej strony i spróbować zrozumieć, że o wiele lepiej o Polsce mówią te produkcje, które pokazują światu, że mamy własny głos, potrafimy robić dobre, różnorodne filmy i nie jesteśmy kinematograficznym trzecim światem, który bez końca świętuje zwycięstwa i rozdrapuje rany, bez przerwy pokrzepiając własne serca? Czy nie lepiej zacisnąć na chwilę zęby i przyznać przed samym sobą, że lepszą robotę robią krwiożercze syreny na PRL-owskim dancingu niż Natasza Urbańska strzelająca z CKM-u? Że wystarczy parę milionów i odważna reżyserska wizja i nie potrzeba do tego ani zagranicznych gwiazd, ani rekordowych budżetów?
Patriotyzm to nie tylko oddawanie życia za ojczyznę i stawianie pomników. Patriotyzm to też promowanie kultury i reklamowanie swojej ojczyzny jako miejsca, które warto poznać i odwiedzić. A dobre kino jest najlepszą reklamą danego regionu. Henryk Sienkiewicz pisał w 1905 roku: „hasłem wszystkich patriotów powinno być: przez Ojczyznę do ludzkości, nie zaś: dla Ojczyzny przeciw ludzkości”. Jest chyba pewien paradoks w fakcie, że autorem tych słów jest ojciec literatury „ku pokrzepieniu serc”, ale to właśnie to motto powinno przyświecać polskiemu kinu.
korekta: Kornelia Farynowska