Biały i Czarny przy jednym stole
Pamiętam wiele filmów i wiele zachwytów, które towarzyszyły seansom. Większość z nich jest aktualna, a niektórym przy powtórce nie udaje się mnie poruszyć tak jak za pierwszym razem. To normalne. Upływ czasu pomniejsza obrazy, a nawet stara się je unicestwić. Oglądany po latach „Fight Club” irytuje mnie swoją naiwną anarchią, a „Helikopter w ogniu” – nachalną widowiskowością. Są oczywiście też filmy, które otwierają się na mnie na nowo. Powrót do „The Sunset Limited” nieźle wytrzymuje próbę czasu, jakby pierwsze z nim zetknięcie pięć lat temu było nieco za wczesne. To piękne oraz smutne jednocześnie, że niektóre rzeczy zobaczyć należy kilka razy i to po odpowiedniej przerwie, a dni (i noce oczywiście) przecież takie krótkie…
Jest końcówka sierpnia, pierwsza w nocy. Duszno, nieprzyjemnie, a ja nie zasypiam przed godziną trzecią. Nie wiem, czemu wybrałem właśnie ekranizację sztuki napisanej przez Cormaca McCarthy’ego, bo pierwotny seans zapamiętałem jako bardzo niewygodne przyjęcie kilku ciosów nihilizmu w środek twarzy. Sunset Limited to nazwa pociągu łączącego zachodnie wybrzeże USA, Los Angeles z miastem New Orlean. To pod jego koła zamierza rzucić się Biały (potwierdzający swoją klasę reżyser widowiska, Tommy Lee Jones), intelektualista, profesor, nihilista. I to prawie spod jego kół wydobywa go Czarny (fenomenalnie naturalny w tej roli Samuel L. Jackson), były więzień, morderca, w bardzo dziwny sposób stający na drodze niedoszłemu samobójcy, aż podejrzewać o to można ingerencję sił wyższych. Nie przedstawia nam tego zdarzenia fabuła, ponieważ wszystkie niuanse tej historii przypominającej teatr telewizji poznajemy dzięki rozmowie mężczyzn chwilę po nim. Ich imiona nigdy nie padają, bohaterowie wydają się nawet przez pewien czas jedynie gadającymi figurami retorycznymi.
Biały nie lubi ludzi. Nie lubi zresztą i siebie. Wie o świecie za dużo, myślę więc, że każdy, kto pierwszy raz styka się z wypowiedziami Białego, chce stanąć po stronie chłodnego intelektualisty. Biały nie jest człowiekiem zupełnie niewierzącym, a przynajmniej dawniej nie był. Owszem, wierzył w wartości takie jak kultura, ale zdechła ona wraz z kominowym dymem, jakimś złowieszczym fatum definiującym epokę, w której przyszło mu żyć. Czarny natomiast jest mordercą, który odkupił swoje grzechy posługą społeczną. Po wyjściu z więzienia został pastorem, następnie stróżem na stacji kolejowej, a jego klitka mieszkalna jest swoistym azylem dla potrzebujących. Przespać się u niego się mogą okoliczne ćpuny, a znaleźć sens życia osoby pokroju profesora. To dobry człowiek, choć trochę zbyt obsesyjnie chce taki pozostać. Czarny zarzuca profesorowi, że w swojej syntezie świata używa często słów typu „może”, „chyba”, „prawdopodobnie”. Gdy kończysz studia, jesteś po tych wszystkich buntach, przemianach i, częściowo, poszukiwaniach, zaczynasz nawet lubić słowo „chyba”, a z wojującego ateisty zmieniasz się w próbującego zadawać nieco więcej pytań agnostyka. Znam to. Czasami tak się zdarza, a postacie pewne siebie niczym Czarny irytują wtedy po dwakroć.
I tutaj pierwszy raz spotykam się ze zmianą w moim odbiorze tej specyficznej (stworzonej tylko jakby w celu potwierdzenia jakiejś tezy) relacji. Niech nie kłamią ci, którzy utrzymują, że od samego początku do samiusieńkiego końca stali po stronie Czarnego. To Profesor właśnie, niczym Sokrates, a nawet jakiś szczególnie cierpliwy i metodyczny komputer, banalnymi pytaniami oraz prostymi egzemplifikacjami punktuje niedoskonałości wizji reprezentowanej przez współdyskutanta. Nie kłamcie, że masakrująca intelekt oraz serducho końcówka nie zostawiła Was z wnioskami, iż w tym starciu światopoglądowym nastąpił szach-mat, misternie wyprowadzony przez Białego. Zresztą jak tu nie być po stronie Profesora, skoro staje się on czymś więcej niż postacią? To oczytany, zrzucający maskę pozorów egzystencjalista, za najwyższe wartości uznający dobra kultury: książki, muzykę, sztukę. To on w tej opowieści zmienia rzeczywistość, to on zostawia widza oraz Czarnego w konsternacji. Jego partner nie umie znaleźć słów, jest bezbronny w chwil, gdy trzeba odbić piłeczkę i odzyskać naszą duszę. Gorliwa wiara w Boga przekłada się na niczym nieuzasadnioną wiarę w moc uzdrawiania drugiego człowieka. Chciał uratować czyjeś życie, w efekcie zniszczył swoje, ponieważ w wyniku bolesnych słów wykrzyczanych przez Profesora w sercu Czarnego pojawiło się pierwszy raz zwątpienie. Nic nie zabija miłości tak mocno jak pierwsze zwątpienie. Potem zwykle następuje powolny rozpad.
Gdy w końcu zaczynam usypiać, dociera do mnie, że jest to tak naprawdę mój pierwszy seans „The Sunset Limited”. Nie stoję już po stronie Białego. Myślę o tym, ile należy mieć w sobie wiary w przekształcanie rzeczywistości, aby podejmować się ratowania obcego człowieka spod pędzącego pociągu, a potem poświęcić mu swój czas, żeby być pewnym, że to się nie powtórzy. Naiwna symulacja szczęścia, którą demaskuje profesor, powinna walczyć o swoje miejsce w naszym życiu nieustannie. O tym właśnie myślę, gdy usypiam, bo spać chcę długo i spokojnie. Gdy Czarny pyta, czy naprawdę tylko kultura stała kiedyś pomiędzy profesorem a szynami kolejowymi, ten odpowiada, że owszem, a teraz brakuje mu i tej woli życia. Niewątpliwie sympatyzując z Czarnym czujemy się naiwniakami, ale to naiwniactwo musi stać obok wspomnianej kultury między naszą codziennością a pędzącym pociągiem. Nie może być inaczej, myślę, gdy prawie śpię. Może to nigdy nie było intencją McCarthy’ego, ale dzisiaj uważam, że Biały, mimo nihilistycznej tyrady w epilogu, już nie odwiedził stacji kolejowej w innym celu niż podróżowanie. Jeśli taka była intencja autora – to wielkie kino i wielka literatura, jeśli jednak chodziło o czyste obdzieranie nas z nadziei, ja profesorowi nie chcę wierzyć. Prawdziwy humanista nie wyrywa muchom skrzydełek tylko po to, by prawda była po jego stronie.