BETTER CALL SAUL – OTWARCIE SERIALU
UWAGA! Tekst zdradza zakończenie Breaking Bad. Może też zawierać drobne spojlery odnośnie recenzowanych odcinków Better Call Saul.
Długo wyczekiwany spin-off Breaking Bad wszedł na małe ekrany z werwą godną tytułowego bohatera. Osiągając rekordowe wyniki oglądalności (6,9 mln widzów), zapisał się w historii telewizji jako najchętniej oglądany serial debiutujący. Otwarcie Better Call Saul zostało rozpisane na dwa odcinki. Pilotażowy Uno został wyemitowany w niedzielę 8 lutego, a drugi – Mijo – dzień później.
Akcja pierwszego sezonu (bo drugi jest już zamówiony) rozgrywa się sześć lat przed Heisenbergiem. Znany z Breaking Bad Saul Goodman – złotousty prawnik White’a i Pinkmana – z trudem wiąże koniec z końcem, harując całymi dniami jako adwokacina z urzędu. Poznajemy go pod prawdziwym nazwiskiem – jako Jamesa Morgana McGilla.
Gdy ponad rok temu pojawił się pomysł spin-offu kultowego Breaking Bad, Vince Gilligan przedstawił go w prostych proporcjach: „75% komedii, 25% dramatu, czyli odwrotnie niż w oryginale”. Scenarzyści (z Peterem Gouldem na czele – współtwórcą serialu) i Bob Odenkirk (który po raz kolejny wcielił się w Goodmana) stanęli przed nie lada wyzwaniem – trzeba było znaleźć zupełnie nowy kontekst dla Saula. Odenkirk w Breaking Bad stworzył genialną postać drugoplanową, ale – siłą rzeczy – sprowadzono go do roli komediowego wentyla bezpieczeństwa, niwelującego dramatyczne tony serialu. Takie rozwiązanie zagrało wyśmienicie, ale zakładało pewną naskórkowość tego bohatera. Owszem, polubiliśmy go, ale nie mieliśmy okazji go poznać. Jeśli przepisano by Saula w skali 1:1 do jego własnego serialu, otrzymalibyśmy – jasne – piekielnie zabawną, ale papierową postać sitcomową. Dlatego Better Call Saul proponuje nam coś zupełnie innego. Przykład z samego początku odcinka pilotażowego: zanim James McGill zaserwuje ławie przysięgłych jeden ze swoich rozbrajających występów, zobaczymy go w sądowej toalecie, zdenerwowanego i wchodzącego w rolę, którą grał przed nami przez cztery sezony Breaking Bad. Jest to jednoznaczna zapowiedź, że w spin-offie zostaniemy wpuszczeni na zaplecze ulubionego teatrzyku. Nie dostaniemy na tacy prawnika-gwiazdora Saula Goodmana, tylko introspekcję w jego ludzkie alter-ego – Jamesa McGilla.
Jak to wygląda? Okazuje się, że James McGill, aka Saul Goodman, nie do końca jest oportunistyczną kanalią, za jaką go uważaliśmy. Postać zostaje wygładzona, może pod gusta sympatyzującej widowni, może na skutek wspomnianej próby pogłębienia jej portretu psychologicznego, a może twórcy planują dla Saula podobny proces zwyrodnienia, jaki przypadł w udziale Waltowi. Tak, czy inaczej – James McGill ma swoje ludzkie odruchy, choć jego zdrowy światopogląd zostaje zachowany. Pozostaje realistą, można by powiedzieć – kameleonem (choć nie mającym nic wspólnego z oportunizmem), który z każdej sytuacji wyciąga, ile może.
Oprócz Saula migną nam tutaj dwie znane twarze – Mike Ehrmantraut (Jonathan Banks), który został zapowiedziany już jakiś czas temu i Tuco Salamanca (Raymond Cruz). Poznamy też nowych bohaterów, z których ciekawie zapowiada się znerwicowany brat głównego bohatera – Chuck McGill (Michael McKean, który współpracował z Gilliganem przy okazji Z Archiwum X). Mamy też dwóch skate’ów na otarcie łez po Jessem Pinkmanie (który – to już oficjalne – nie pojawi się w pierwszym sezonie) i jeszcze jedną postać, której osobiście najbardziej jestem ciekaw. Chodzi o niejakiego Nacho Vargę (Michael Mando) – kogoś w rodzaju consigliere Salamanki. Facet wydaje się jedynym rozsądnym gościem w towarzystwie meksykańskich gangsterów. Rola zapowiada się znakomicie.
Już w pierwszym odcinku rozpoznać możemy charakterystyczny, gilliganowski styl prowadzenia fabuły. Twórcy po raz kolejny bawią nas tajemniczą inwersją czasową i fragmentaryczną narracją „od szczegółu do ogółu”, przedstawiając nam w prologu Saula na zesłaniu. Jesteśmy gdzieś w stanie Omaha, prawdopodobnie długo po śmierci Heisenberga. Goodman pracuje w kawiarnianej sieciówce, wolne wieczory spędzając na oglądaniu starych nagrań swoich kiczowatych reklamówek. W wypalonym spojrzeniu nie sposób rozpoznać ekscentrycznego wesołka, jakiego pamiętamy z Breaking Bad.
Jeśli chodzi o klimat, to nie jestem pewien, czy zapowiadane proporcje rzeczywiście udało się przenieść na ekran. Nie widzę tu 75% komedii i 25% dramatu, a raczej charakterystyczny, autorski mariaż czarnego humoru z klimatycznym kryminałem – mieszankę ubitą na gęstą papkę, w której nie da się odróżnić poszczególnych składników. I tutaj mała rada – nie dajcie się zwieść średniemu pilotowi. Drugi odcinek przypomina już stare dobre Breaking Bad. Scena w domu Salamanki i ta następująca po niej – gdzieś na pustyni w Nowym Meksyku – swoją groteskowością uderzają w podobne tony, co najpoważniej niepoważne sceny z Gilligana: pakowanie Crazy 8 do bagażnika na środku ulicy czy słitaśne fotki Hanka na miejscu zbrodni. Solidarnie robimy w gacie razem z głównym bohaterem, kiedy ważą się jego losy na anonimowym pustkowiu, by za chwilę parsknąć śmiechem, gdy McGill włącza swojego wewnętrznego prawnika i próbuje wywalczyć dla swoich „klientów” możliwie najlżejszy wyrok – połamane giry.
Czy Saul Goodman uniesie swój własny serial? Miałem co do tego wątpliwości, ale nie sposób nie udzielić twórcom kredytu zaufania, widząc świetną robotę, jaką włożono w tytułową postać. Nie ma tu pójścia na łatwiznę, nie ma żadnego odcinania kuponów od gotowego bohatera. Jest za to nowy pomysł i solidne wykonanie. Start jest bardzo dobry. Pozostaje czekać, co z tego wyrośnie…
korekta: Kornelia Farynowska