Ben Affleck jako Batman, czyli komu pękła żyłka
Ben Affleck nowym Brucem Waynem. „How do You like them apples?”
Jeżeli ktoś w przyszłości zapyta mnie, jaki moment uważam za definiujący światową bat-manię, nie będzie to rok 1989, gdy z szału na punkcie filmów Burtona ludzie wycinali sobie bat-symbole we włosach. Nie będzie to też lato 2008, gdy demoniczny wizaż Heatha Ledgera urósł do rangi Che Guevary geeków. Odpowiem, że był to ranek 23 sierpnia 2013, gdy nagła wieść o obsadzeniu nowego Bruce’a Wayne’a wycisnęła więcej komentarzy i piany z ust niż reelekcja Obamy. Miniony tydzień w dosadny sposób uwypuklił gargantuiczne rozmiary popkulturowego monstrum, w jakie w ciągu ostatniej dekady przerodziła się postać mrocznego rycerza.
Nie jest to pierwszy raz, gdy z jakiegoś powodu kolektywowi komiksiarzy pękła żyłka. Ludzie po staremu rzucają absolutami w spekulatywnej kwestii, na którą w chwili obecnej nie ma odpowiedzi. Same old, same old. Dziwi natomiast intensywność i niemalże jednogłośna fala oburzenia, jaka spadła na włodarzy Warner Brothers z powodu obsadzenia Afflecka, oraz to, że krytyka ta nie ogranicza się do zdania przeciętnego Kowalskiego, który „powiedział, co wiedział”, lecz wychodzi także od ludzi, którzy – wydawałoby się – powinni być świadomi wizerunkowej zmiany aktora i tego, jak niejednoznaczny jest to wybór. Wystarczyło, by Affleck na chwilę wyszedł spod wypracowanego blasku reżyserskiego prestiżu, zdjął garnitur i namącił palcem w wodach comic-conowej nerdozy, by ludzie zostali błyskawicznie, z siłą wietnamskiego flashbacku, przeniesieni pamięcią do czasów „Gigli” i „Armageddonu”.
BEZSENSOWNE ANALOGIE
Odstawiając na chwilę kwestię tego, czy Affleck rzeczywiście ma zadatki na mrocznego rycerza – biadolenie z całkowitą pewnością i świętym przekonaniem na temat wyborów castingowych w filmach zawsze wydawało mi się sprzeczne z logiką. Na końcowy wynik kreacji aktorskich wpływa szereg ciężkich do zdefiniowania czynników i rzucanie absolutami w tak abstrakcyjnej kwestii jest dla mnie niezrozumiałe. Sprowadzenie tego do poziomu „matematyki” i analizowanie, czy aktor nadaje się do roli, według zasady: „był kiepski w X, ergo będzie kiepski i w Y” – mija się z celem. Wielu popełnia błąd, opierając się jedynie na skojarzeniach z najbardziej ogólnym, powierzchownym wizerunkiem medialnym aktora, gdy próbują myślami dopasować jego twarz do omawianej postaci. Aktor i rola muszą być dla nich koniecznie z tej samej skojarzeniowej bajki. Wesołek z twarzą ciamajdy nie może zagrać poważnego mężczyzny ze stalą w oku; naturalny zakapior nie ma czego szukać w roli inteligenta. Niektórym brakuje wyobraźni, by otworzyć się na perspektywę aktora wychodzącego poza wizerunek utarty przez jego poprzednie kreacje.
Osobiście na każdy nieoczekiwany wybór obsadowy (przyjmując, że nie mówimy o decyzji wyraźnie podyktowanej kwestiami marketingowymi) reaguję przynajmniej zaintrygowaniem i wiarą w ekipę castingową. Może się to wydać naiwniactwem, jednak uważam, że w tej sytuacji jest to naprawdę tak proste. Im bardziej niekonwencjonalny wybór, tym większa szansa na to, że reżyser znalazł w danej osobie to „coś”. Coś, dla czego warto zaryzykować, pójść pod prąd, zrezygnować z łatwej opcji i zdzierżyć nieunikniony, publiczny lincz. Może to również oznaczać odejście od oczekiwanych schematów i obranie nowej, ryzykownej, ale artystycznie odważnej drogi, co zawsze powinno być przynajmniej intrygujące. Ludzie odpowiadający za wyszukiwanie talentów i negocjacje z aktorami nie strzelają sobie w stopy bez powodu, każdy wie, ile zależy od odpowiedniej obsady. Gdy stawką są grube miliony i być/nie być całych franczyz, ryzyka nie podejmowane są bez dobrej przyczyny. Im bardziej nieoczekiwany wybór, im większe kontrasty wizerunkowe, tym większe pole do popisu, tym większa szansa na coś nietuzinkowego. Tego rodzaju wybory kinomanów powinny ekscytować. Jeżeli nie, co najwyżej wywołać sceptycyzm i spokojną argumentację; skreślanie z góry i wieszczenie katastrofy jest śmieszne.
Jednak tym, co przenosi skrajną reakcję internetu z terytorium pochopnej głupotki prosto w rejony konfundująco-fejspalmowe, to fakt, że ten schemat powtarzał się już wielokrotnie w przeszłości. Ilu Ledgerów, Craigów czy Keatonów jeszcze potrzeba, byśmy nauczyli się wstrzymywać pochopne osądy?
Oczywiście cała ta dyskusja i oburzenie rodzi pytanie – tak naprawdę jak bardzo niekonwencjonalnym i nietrafionym wyborem jest Affleck? Smuci to, że wizerunek aktora, na którym nieprzekonani opierają swój osąd, to obraz człowieka, który dziś już nie istnieje. Po jego ostatnim, głośno komentowanym paśmie sukcesów i historii hollywoodzkiego brzydkiego kaczątka, napisać teraz, że Affleck wrócił do łask, byłoby już niemal truizmem. Najwyraźniej jednak dla niektórych Affleck-reżyser wciąż oddzielony jest przepaścią od Afflecka-aktora. Ludzie przywołują wizerunek Bena z końca lat dziewięćdziesiątych jako miękkiego niczym rozgotowany makaron, pozbawionego charyzmy magnesu na nastolatki. Sceptycy przywołują „Daredevila” jako zwiastun tego, czego należy się spodziewać po Afflecku w superbohaterskich trykotach. Inni biorą pod lupę wszystkie jego ostatnie projekty, z analityczną postawą próbując dociec czy zmiana, jaką w nich pokazał, jest wystarczająco duża – czy takie jedno „Argo” wystarczy, by przymknąć oko na poprzednie „dokonania” i czy jego najświeższe role były na tyle wymagające, by mówić o nich w kontekście pokazu jakiegokolwiek talentu. Jednak nawet pomijając ostatnie ekranowe występy, Oscara i trzy ciepło przyjęte filmy – wystarczy po prostu spojrzeć na samego człowieka, by zrozumieć, że gołowąs, który płakał za Brucem Willisem, dziś już nie istnieje.
DWIE TWARZE BENA
Ci, którzy od początku śledzili karierę Afflecka, wiedzą, że od zawsze, nawet w najczarniejszym okresie jego kariery, znanym jako „mroczne wieki”, istniały dwa różne wizerunki Bena. Przede wszystkim Affleck mainstreamowy, przez lata mieszany z błotem, znany głównie z prasy tabloidowej, romansu z Jeniffer Lopez oraz występów w wątpliwej jakości filmach. Równocześnie jednak, gdzieś tam po cichu, dawał o sobie znać Affleck zakulisowy, znany z wywiadów, opowieści Kevina Smitha i prac z filmowcami przy mniejszych projektach. Inteligentny, zabawny, świecący elokwencją i politycznym obyciem, a jednocześnie nieśmiały i nieco stłamszony swoim publicznym wizerunkiem. Ten facet zawsze tam był, mniej widoczny, znany nielicznym i stojący niepewnie w cieniu swojej wielkiej prostokątnej mordy z plakatu „Armageddonu”. Ta wersja Afflecka zaczęła ostatnio wychodzić na wierzch. Wprawdzie powoli, bo wciąż czuć u niego lekką ostrożność i skrępowanie wobec przemysłu, dla którego przez tyle lat był chłopcem do bicia. Ale pewne jest to, że pozbawiony charakteru i jaj hollywoodzki lowelas z aparycją chłoptasia został zastąpiony przez pewnego siebie, doświadczonego faceta z potężną szczęką i postawnością bostońskiego twardziela.
Przez dłuższy czas Affleck znany był głównie z grania szablonowych napędzaczy blockbusterów, czy też – w najlepszych przypadkach – postaci sympatycznych, życzliwych i zabawnych (w nich też sprawdzał się najlepiej). Czyli dokładny zestaw atrybutów, których nie chcesz zobaczyć u Batmana. Takiego Afflecka kojarzy i obawia się publika. Jednak zmiana wizerunku poza kamerą wydaje się mieć wpływ również na obecny dobór ról. W „The Town” Affleck przedstawił przekonujący obraz otrzaskanego, obytego twardziela z bostońskich ulic. Potrafił fizycznie dominować kadry, miał pewną surową, mocną prezencję, ale w naturalny, niewymuszony i wiarygodny sposób. Tę fizyczną postawność można przekuć w coś idealnie pasującego do Batmana. W „Argo” był dużo bardziej stłumiony i przybity. Niby grający pierwsze skrzypce, a jednak jakby z boku. Można się w tym dopatrywać zadatków na Wayne’owe udręczenie. Oba te występy nie są w żadnym wypadku aktorskimi popisami, ale stoją w wyraźnym kontraście z jego starym wizerunkiem, którym wszyscy grożą na forumowych wątkach.
Dziś Affleck nosi się z pewną dojrzałością, z poważniejszą postawnością człowieka, który wie, co robi. Pozbawiony ikry chłopaczyna roniący łzy w “Pearl Harbor” przestał być jego domyślnym trybem. Gładko wpasowuje się w wizerunek starszego, doświadczonego Batmana. Affleck potrafi wydobyć z siebie mroczniejszą ekranową prezencję, którą może świetnie współgrać z Cavillem, a nawet go zdominować, jeżeli zajdzie taka potrzeba. Nie mam wątpliwości, że będzie potrafił wnieść do tej roli odpowiednie dla Batmana “gravitas”. Oczywiście również wśród osób świadomych nowego wizerunku Afflecka znajdzie się wielu, którzy wciąż nie są przekonani do jego talentu przed kamerą. W końcu nawet w najlepszej formie nie wspiął się nigdy na aktorskie wyżyny. I można oczywiście dyskutować w tej kwestii, tyle, że to nie jest dyskusja, która obecnie prowadzona jest w Internecie. Zamiast tego cały czas rozmawia się o chłopaku, który ze łzami w oczach krzyczał “Harry, I love You!” oraz o “Daredevilu” – filmie z odmiennej epoki adaptacji komiksowych, z odmiennym podejściem i oczekiwaniami, odmiennym nastawieniem i talentem ekipy filmującej oraz kompletnie innym dziś aktorem (filmie, który, swoją drogą, w wersji reżyserskiej nie jest tak tragiczny).
Tak więc należytą prezencję i nastawienie Affleck ma. Ma też odpowiednie warunki fizyczne. To kawał chłopa. Po prostu. Z jego blisko dwumetrowym wzrostem, mocnymi ramionami, idealnie komiksową szczęką i aparycją przystojnego bruneta z łatwością wpisuje się w wizerunek Bruce’a Wayne’a. W “The Town” górował fizycznie nad resztą obsady, a jego mocna sylwetka i surowe, nieogolone oblicze było jedynie zalążkiem tego, co może osiągnąć. Z odpowiednim treningiem (podobno już rozpoczął reżim na siłowni w ramach przygotowania do roli) może zostać najbardziej imponującym fizycznie ze wszystkich dotychczasowych bat-aktorów, a sylwetką przebić samego Cavilla.
MROCZNY NIEOBCY
Pomaga również to, że Affleck doskonale wie, za co się zabiera. To nie tajemnica, że jest on wielkim fanem komiksowego medium, ze szczególnym naciskiem na postać Batmana. Kevin Smith wielokrotnie opisywał go jako większego maniaka Mrocznego Rycerza niż on sam. Nie jest on – tak często powtarzającym się we wszelkich adaptacjach komiksowych – przykładem aktora, który przed rozpoczęciem produkcji musi przeczytać tony materiału źródłowego, bo został nagle wciągnięty w świat, który wcześniej był mu zupełnie obcy i obojętny. Affleck doskonale rozumie tę postać, wie, czego jej potrzeba, i wie, czego wymagają od niego fani. Oznacza to również, że najpewniej rozumie, co należy zrobić, by wypełnić luki i nisze w mitologii tej postaci, które do tej pory nie były poruszane przez poprzednie filmowe interpretacje.
Christian Bale przedstawił bardzo specyficzną wersję Mrocznego Rycerza, prezentującą charakterystyczne dla tego aktora połączenie i skontrastowanie agresji z powściągliwością i introwertycznym dławieniem emocji. Był z jednej strony intensywny, a z drugiej jakby stłumiony. Pod wieloma względami takie podejście pasowało perfekcyjnie do utrudzonej postaci, jaką od zawsze był Wayne, i sprawdzało się świetnie w kontekście Nolanowskiej trylogii. I choć na przestrzeni trzech filmów obaj panowie ugryźli większy kawałek komiksowej historii Nietoperza niż ktokolwiek przed nimi, to w pewnym sensie był to Batman “elseworldowy” – autorska interpretacja postaci, przedstawiająca ją ze specyficznej perspektywy, w określonej stylistyce i nie mająca na celu skondensowania w sobie całej jej mitologii. Nawet wersja Burtonowska odchodziła mocno od komiksowego kanonu. Burton wziął na warsztat jedynie wybrane motywy i elementy tej postaci i uniwersum, przekuwając je na własną, baśniową modłę; cała reszta nie obchodziła go w najmniejszym stopniu. Można się w tym doszukiwać jednej z przyczyn tak dużej popularności Batmana – jest to postać działająca jako poruszający wyobraźnię archetyp, który można “ugryźć” na wiele różnych sposobów, przedstawić w skrajnie odmiennych, a jednocześnie pasujących do postaci konwencjach.
Jednak to pomieszanie stylów oznacza również, że jak dotąd nie mieliśmy ekranowej interpretacji, którą hardkorowi fani komiksów określiliby jako “ostateczną” i definitywną – najlepiej przedstawiającą całość jej komiksowego kanonu. Filmowcy do tej pory wykorzystywali jedynie wybrane kawałki mitologii tej postaci, pasujące do określonej stylistyki. Affleck może być zbawieniem dla tysięcy komiksowych nerdów, którzy od lat nieprzerwanie marudzą na ignorowanie ich potrzeb. Nie chcą oni więcej “elseworldowych” historii, nie chcą specyficznych interpretacji czy wpisywania ich ulubionej postaci w ramy jakichś konwencji lub stylistyk. Chcą Batmana, jakiego znają z komiksów. Wszystkie poprzednie filmowe interpretacje miały coś do zaoferowania (nawet wersja Schumachera), były stylistycznie spójne, atrakcyjne i pod wieloma względami dodawały coś oryginalnego do komiksowych motywów (a może nawet i lepszego). Jednak według niektórych nadszedł czas, by DC i WB poszli w innym kierunku i zaczęli bardziej naśladować kolegów z Marvela. Czy takie podejście przysłuży się jakości samych filmów, to już kwestia dyskusyjna, jednak niewątpliwie pozostała jeszcze spora, niewykorzystana wciąż strona mitologii Batmana, na którą istnieje duży popyt.
I PO CO TO WSZYSTKO?
Jest jeszcze jeden czynnik, którego nie przywołuje się w tej dyskusji często, a który powinien napawać optymizmem. Wiele wskazuje na to, że dla Afflecka udział w “Man of Steel 2” jest decyzją podyktowaną głównie przez pasję do materiału źródłowego. Zanim ktoś oskarży mnie o naiwność i wykrzyczy oczywiste “dla kasy!”, proszę zwrócić uwagę, na jakim etapie kariery aktor znajduje się obecnie. Zarówno on jak i jego żona Jennifer Garner od lat śpią na wielomilionowej górze blockbusterowych pieniędzy. Już od dawna nie musi kierować się względami finansowymi przy doborze filmów. Żaden z projektów, w których brał udział w ostatnich latach, nie miał znamion komercyjnego hitu, a podpisanie kontraktu na wieloczęściową, kotwiczącą go w miejscu na lata serię blockbusterów to ostatnia rzecz, jakiej można było się spodziewać po “dzisiejszym” Benie. Właściwie to w całej tej aferze najbardziej dziwi nie fakt, że Affleckowi zaproponowano rolę Batmana, ale to, że ten się zgodził. Przy jego obecnym statusie i wypracowanej pozycji reżysera, dzięki której zasiada wśród loży śmietanki Hollywoodu, zagranie superbohatera w blockbusterze wydaje się karierowym skokiem w dół o co najmniej kilka pięter. W końcu nie mówimy tu o jakimś nieznanym nikomu aktorze, który nagle zyskuje sławę dzięki wakacyjnemu hitowi. Mówimy o facecie, który dopiero co pół roku temu szpanował w Kodak Theatre swoją “reżyserską brodą” przed wielomilionową widownią odbierał Złotego Rycerza za najlepszy obraz i brylował z twórczą elitą Kalifornii na bankietach The Hollywood Reporter.
I ten facet nagle zdecydował się założyć pelerynę i trykoty….
Jest to na pierwszy rzut oka przeczący logice ruch, który w przypadku porażki może Affleckowi zaszkodzić i zakopać sporą część dobrej woli, jaką sobie w ostatnich latach wypracował. A mimo tego laureat dwóch Oskarów – za najlepszy film i scenariusz – postanowił w wieku 41 lat zagrać mściciela przebranego za latającą mysz. Affleck po prostu jest fanboyem. On nie potrzebuje Batmana, on go chce. Nic tak nie powinno napawać komiksiarzy optymizmem, jak ten fakt. Oczywiście historia kina usłana jest spektakularnymi porażkami, które zaczynały się jako głęboko osobiste projekty – gdzie aktorzy i reżyserzy podchodzili do sztuki z oczami przysłoniętymi ślepą pasją do danego materiału. Ktoś mógłby zwrócić uwagę na to, że “Daredevil” też był wynikiem komiksowej pasji Afflecka.
Dawno i nieprawda.
Nie jest to w żaden sposób sytuacja analogiczna do “Daredevila”, przy którym Affleck mocno się sparzył. Po fali krytyki, jaka spłynęła na niego przez udział w tym tytule, postanowił, że swoją komiksową pasję będzie kultywował w domu, a do projektów filmowych z superbohaterami nawet się nie zbliży. Trzymał się tej zasady przez wiele lat. W ciągu ostatniej dekady producenci kusili go występami czy nawet reżyserią wielu komiksowych adaptacji, a jego nazwisko regularnie łączone było przez filmowe serwisy z takim czy innym trykociarzem. Ostatnio media podchwyciły nawet informację, według której Affleck był pierwszym kandydatem, któremu Christopher Nolan zaproponował fotel reżysera “Man of Steel”. Affleck miał ponoć grzecznie odmówić, przywołując jako powód swoje doświadczenia na planie “Daredevila” i ostatecznie padło na Snydera. Fakt, że po tylu latach i licznych okazjach właśnie teraz postanowił nieoczekiwanie złamać swoją zasadę i podpisać kontrakt, którego nie poleciłby mu żaden producent, sugeruje, że mógł zobaczyć w tym projekcie coś pozytywnego – dobrą okazję do przekucia tej postaci w formę, której nie będzie musiał się wstydzić.
Affleck wie, co robi, wie, co wiąże się z takim projektem, i wie, co ryzykuje w przypadku porażki. Wiedzą to również włodarze WB, którzy świadomi byli tego, jak kontrowersyjny jest to wybór, a mimo tego dali Affleckowi zielone światło. Rolą Wayne’a zainteresowanych było grono innych znanych aktorów, których star power i marketingowość są obecnie większe od box office’owej mocy przyciągania Bena, która mocno zmalała od czasów jego występów na początku poprzedniej dekady. Jego nieoczekiwana decyzja o udziale w “Man of Steel 2” rodzi też nadzieje co do wyglądu scenariusza i ogólnego kierunku, w jakim WB zamierza pociągnąć tę franczyzę w przyszłości. Niektórzy zastanawiają się, czy jego reżyserski i scenariopisarski talent udzieli się nieco duetowi Snyder/Goyer. Nazwisko i obecna ranga Afflecka może oznaczać, że jego kontrakt obejmować będzie w przyszłości szerszy i bardziej aktywny wpływ na końcową formę tych filmów.
PERFEKCYJNY SENS
Podsumowując. Ma odpowiedni wygląd. Ma doświadczenie. Ma pasję i głęboką znajomość materiału źródłowego. Ma pokłady talentu w różnych obszarach i dziedzinach tworzenia filmów. To niesamowite, że tak intensywna krytyka spłynęła na wybór, który – jakby się zastanowić – wydaje się perfekcyjnie sensowny na tylu różnych poziomach.
Oczywiście możecie należeć do tych, którzy z obsadzeniem Bena się nie zgadzają. Nie zgadzają bardzo intensywnie. Zawsze pozostaje opcja dołączenia do grupy blisko stu tysięcy osób, które podpisały jedną z trzydziestu internetowych petycji o odsunięcie Afflecka od “MoS2”, jakie pojawiły się na stronie Change.org. Wiecie, Change.org – tej samej stronie, która stworzona została do promowania społecznego sprzeciwu w takich sprawach, jak np. zatrzymanie plagi “nawracających” gwałtów na lesbijkach w Północnej Afryce, powstrzymanie wprowadzenie ACTA czy ułaskawienie Bradleya Manninga. Złożenie podpisu w tej sprawie będzie absolutnie daremnym, jałowym ruchem, bez jakichkolwiek praktycznych efektów, bo Hollywood nie działa w ten sposób, ale przynajmniej otwiera to opcję dołączenia do ludzi, którzy nie stali obojętnie, wzięli sprawy w swoje ręce i wygłosili sprzeciw ku świadectwu niebios. A dwa lata później i tak kupili bilety do kina. “Be the change You want to be in the world” – jak to powiedział Jezus. Albo Gandhi, nie jestem pewien.
Jest jednak druga opcja – sensowniejsza, zdroworozsądkowa. Wstrzymać się z osądami i wieszczeniem katastrofy w kwestii, w której nikt nie może mieć pewności, i dopuścić możliwość tego, że nie wszyscy w Hollywood są skończonymi idiotami, a strzelanie piłki do własnej bramki jest generalnie unikane.
Poza tym, słyszałem, że Affleck był całkiem zacny w “Phantoms”.