The Sopranos to według mnie najlepszy serial z omawianej trójki, ponieważ jako jedyny, nie rezygnując z szerokiej i uniwersalnej tematyki, zbliżył się walorami filmowymi, czyli aktorstwem (The Wire poza nielicznymi wyjątkami takimi, jak: West, Elba, Pierce, Reddick czy Bauer jest słabo zagrane), reżyserią oraz soundtrackiem (wyliczać można by dalej) do kina najwyższego poziomu. Kiedy porównuję ten serial z klasykami kina gangsterskiego, nie czuję tego dziwnego uczucia towarzyszącego zestawianiu dwóch sprzecznych porządków.
Serial stworzony przez Davida Chase’a jest fenomenem popkulturowym. Jako jedyny z opisywanej trójki zyskał szacunek u tak zwanego „niedzielnego widza”. Nic w tym dziwnego, przecież wszyscy wiemy o tym, że opowieści o mafii są kochane przez publikę. W przypadku Sopranos twórcy zrezygnowali jednak ze stereotypowych postaci gangsterów. Tony Soprano to nie Michael Corleone, ale człowiek, który po załatwieniu kilku szemranych interesów musi się spieszyć na wywiadówkę, ponieważ jego syn znowu coś przeskrobał. Po tym wszystkim wraca do domu, idzie do lodówki, odgrzewa obiad, siada przed tv i ogląda filmy. Każdy, kto widział Rodzinę Soprano musiał przeżyć moment, w którym dostrzegł w Tonym samego siebie. Dużo oczywiście w tym zasługi fantastycznego aktorstwa Jamesa Gandolfiniego, ale nie bez znaczenia jest również znakomite popkulturowe obycie Davida Chase’a oraz to, iż serial jest niejako „autorski”. Chase sam miał depresje, chodził do psychiatry, a postać Livii, czyli apodyktycznej matki Tony’ego, jest luźno oparta na matce Davida. To wszystko sprawiło że kreacja Tony’ego jest tak unikalna, a zarazem ludzka. Jest to chyba najbardziej wiarygodna i „namacalna” postać w historii telewizji. Właśnie przez jej zwyczajność.
Pochylmy się chwilę nad postacią Tony’ego. Sopranos jako jedyny opisywany tu serial ma tak wyrazistego protagonistę. Wiadomo, postać przełomowa, która otworzyła drzwi telewizji dla złych postaci, a jednocześnie pierwsza postać telewizji kablowej, która osiągnęła tak wysoki status rozpoznawalności, swoisty obywatel Kane telewizji. Ale spójrzmy na niego nieco innym okiem. Tony Soprano to Ameryka. Tony Soprano to Ameryka w ostatniej fazie, w fazie rozkładu. Gruby, łysiejący, nie wyedukowany, zdradzający żonę. Postać opierająca swój światopogląd na telewizji, głosząca motto, że każdego można kupić, tylko trzeba znać jego cenę. Ta postać powinna obrzydzać, powinna napawać nas zgrozą, ale, cholera, wszyscy bez wyjątku pokochaliśmy Tony’ego. Jak wspomniałem, część chwały należy się świętej pamięci Gandolfiniemu. Tony to fenomen, im dalej w las, tym wyraźniej widzimy, że całe zło, które spotyka bohaterów drugoplanowych, to w mniejszym lub większym stopniu wina Tony’ego. Sam Gandolfini czuł tak dużą niechęć do swojej postaci, że czasem nawet uciekał z planu (warto przytoczyć fakt, iż Gandolfini był totalnym zaprzeczeniem Soprano, wykorzystywał swoją sławę między innymi do wspierania i pomagania ofiarom wojny w Iraku).
Wiadomo też, iż nasz protagonista chodzi do psychiatry. Tam w gabinecie pęka mu skorupa szorstkiego twardziela (albo jak to on sam często mówi: the strong silent type) i przed kobietą, którą pożąda, objawia swoje lęki, walcząc z kryzysem męskości oraz zderzeniem starych wartości z nowymi. Rola Melfi to tradycyjny motyw chóru greckiego. Jennifer służy jako moralno-psychologiczny kompas dla głównego bohatera. Jednak z biegiem czasu uświadamia sobie, iż owszem pomaga Tony’emu, ale w byciu lepszym gangsterem i lepszym socjopatią
Tony jest tylko skumulowaniem charakterów wszystkich mafiosów w serialu. Reszta to w mniejszym lub większym stopniu jego kopie. Czyli mężczyźni, którzy, teoretycznie mający świat u swych stóp, są jednocześnie „uziemieni” przez typowe problemy każdego Kowalskiego. Sopranos przedstawia nam mafię jako rzecz pozbawioną swych romantycznych popkulturowych korzeni, znanych między innymi z Ojca chrzestnego. Tony, Christopher, Silvio, Paulie, Bobby i reszta są świadomi bagażu popkulturowego, który ich zniewala. Znają na pamięć klasykę kina gangsterskiego, lecz dobrze wiedzą, że nie są tacy jak Vito Corleone czy Noodles.
Mafiosi w serialu biją, zdradzają żony, ćpają, piją itd. Mafia w Rodzinie Soprano to efekt uboczny popkultury i wszystkich ich przywar. Wynika to z tego, iż kino gangsterskie na przestrzeni dekad miało wiele twarzy. Mieliśmy romantyków z Ojca chrzestnego, brutali z Człowieka z blizną, kombinatorów z Chłopców z ferajny. Jednak mieliśmy przede wszystkim do czynienia z ikonami popkultury. Nasi „Wiseguys” z HBO wiedzą, że wisi nad nimi tak „chlubna” przeszłość i wiedzą, że nie mogą być gorsi (warto odnotować fakt, że nasi mafiosi są w większości po prostu…głupi). Największą tragedią w tym serialu jest to, że choć bohaterowie wiedzą, iż przeszłość minęła bezpowrotnie, to cały czas za nią gonią, próbując być kolejnymi Corleonami.
Wrażenie tego potęguje jeszcze przedstawienie postaci starszej generacji. Corrado, Feech i Hesh pamiętają, jak to było w czasach, kiedy mafia trzęsła Ameryką, a oni byli na szycie świata. Jednak z biegiem akcji serialu dostają surową lekcję od rzeczywistości: Pierwszy zapada na demencje, drugi gnije w więzieniu, a trzeci kończy jako pośmiewisko dla Tony’ego. Warto wspomnieć o postaci Paulie’go. Ten, który zalicza się również do poprzedniej generacji, przez pięć sezonów służył jako typowy comic-relief, w 6. sezonie jednak wyraźnie możemy zaobserwować, jak Paulie „zaczyna rozumieć” przemijanie starych dobrych czasów i jak bardzo jego życie jest bezsensowne oraz puste.
Sposób pisania serialu również wskazuje na beznadziejność naszych czasów. Popatrzcie tylko, ile ciekawych rzeczy zostało nam opowiedzianych przez postacie na zasadzie wspomnień. Wielka wojna mafijna, rządy Dickiego Moltisanti i Johnny’ego Boy Soprano, Związek Johnny’ego i Livii. Przecież wszystkie opowieści Juniora czy Feecha ociekają po prostu przysłowiową zajebistością. Przecież każdy inny serial skupiłby się na dojściu Tony’ego do władzy. David Chase zdaje się mówić: Sorry, ale spóźniliście się na imprezę. Nie dostaniecie strzelanin itd., dostaniecie mafiosów ćpających i zdradzających żony. Do tego niepotrafiących się odnaleźć w XXI wieku. Co wy na to? To jest też dowód (jeden z wielu), jak bardzo Chase nienawidził popularności swojego serialu i przypadkowych fanów (niektórzy wskazują teorię, iż zakończenie było jednym wielkim „Pieprzcie się!” dla widzów).
Rodzina Soprano została nazwana „najlepszą robota amerykańskiej popkultury ostatnich 25 lat”. I to kolejny dowód na to, jak ten serial jest „post”. Mamy do czynienia z multum nawiązań do literatury, muzyki, kinematografii. Chase i jego scenarzyści czerpią ogromnymi garściami z amerykańskiej oraz światowej popkultury, tworząc jeden wielki pomnik dla kultury XX wieku i z obawą patrząc na XXI wiek.
To też serial, w którym jest obecny duch tragedii World Trade Center. Już nawet intro nam dużo mówi. W sezonach 1-3, które były emitowane w latach 1999-2001, kiedy Tony wyjeżdża z tunelu, mamy w lusterku ujęcie wież. W następnych sezonach już tego nie ma. Od czwartego sezonu serial stał się wyraźnie mroczniejszy i jeszcze bardziej katastroficzny. Chase zaczął tez używać swojego serialu jako medium do wyrażania jego opinii na temat współczesnego świata. Sopranos stali się niczym straszny wieszcz, który zwiastuje koniec Ameryki. Zresztą, cholera, weźcie zakończenie, już nieważne, co się tam stało (choć dla mnie Tony zginął), to serial kończy się czarnym ekranem. Czernią. Zimną, pustą czarną przepaścią. Chase zdaje się krzyczeć: „To już koniec! Ten koniec nadejdzie może dzisiaj albo za 10 lat, ale nadejdzie”.
Czy może nas coś uratować? Według HBO tak. Są to dwie rzeczy: rodzina i chrześcijaństwo. W Deadwood mamy jedną z najdziwniejszych rodzin wszech czasów, czyli dziwne mieszanki państwa Bullock i Ellsworth. Mimo iż po obu stronach pojawi się tragedia (śmierci odpowiednio Williama i Whitneya), jednak rodzina to opoka. To jedyne „miejsce” w Deadwood, gdzie nikt cie nie przekupi. W The Wire jest trochę trudniej. Mieliśmy kilka przykładów rodzin afroamerykańskich, które wykorzystały dzieci (pamiętacie matkę Namonda z 4. sezonu?), ale spójrzmy na Jimmy’ego, który po wszystkich zawirowaniach, jakie go spotkały, zostaje na końcu serialu wyrzucony z policji, ale ma swoją kochającą go Beadie. No i nieważne, jakim draniem jest Tony, ale nie da się zaprzeczyć, że kocha swoje dzieci. Nawet Aj’a. A Rodzina Soprano pomimo licznych zawirowań, jakie przeszła, jest rodziną postnuklearną, która przetrwa wszystko i wszystkich. Zresztą ostatnia scena – to wszyscy czterej członkowie siedzący przy jednym stole. Co, jak już wspomniałem, przy apokaliptyczności zakończenia zyskuje nowe znaczenie. Zresztą niektórzy tę scenę porównują do Ostatniej Wieczerzy, przytaczając miedzy innymi fakt, iż kiedy Soprano spożywają krążki cebulowe, robią to dokładnie w ten sam sposób, co apostołowie przyjmujący Komunię.
A co z chrześcijaństwem lub inną religią? W Deadwood bóg nie ingeruje, lecz słucha, słucha uważnie i współczuje bohaterom. W The Wire praktycznie go nie ma. Ale w Sopranosach już ingeruje. Ukazuje się bohaterom. Daje im wielokrotne szanse na zmiany (pamiętacie spacer Tony’ego po czyśćcu? lub ukazanie się Maryi Dziewicy Pauliemu?) To że bohaterowie nie chcą z tego korzystać, to już ich sprawa. Właśnie w serialu Chase’a to Bóg daje o sobie najgłośniej znać. I tylko tam możemy poczuć, że wyciąga rękę do bohaterów. Mistyczno-oniryczny sezon 6. udowadniał to na każdej płaszczyźnie (polecam gigantyczny esej Master Of Soprano, który można znaleźć w internecie, opowiadający o finale i 6. sezonie.)
Możemy też oczywiście sobie wziąć do serca słowa z piosenki z intro Soprano – Woke Up This Morning: Got Yourself a Gun, Got Yourself a Gun, Got Yourself a Gun.