Asylum made in Poland
Nadchodząca wielkimi krokami „Bitwa pod Wiedniem” zapowiada się na pozycję obowiązkową. Bynajmniej nie dlatego, że spodziewać się po niej można ciekawej interpretacji wydarzeń historycznych. Opublikowany dwa dni temu teaser zabił resztki nadziei na polski film batalistyczny z prawdziwego zdarzenia.
Trzydzieści osiem sekund, którymi uraczyli nas producenci, to pokaz niekompetencji tak skrajnej, że aż ma się ochotę ponownie obejrzeć zeszłoroczną „Bitwę warszawską”. Efekty wizualne przywołują na myśl tanie gry komputerowe sprzed dekady. Aktorzy robią takie miny, jakby marzyli o teleportacji na plan innego filmu, a całość wygląda mniej więcej jak kolejny mockbuster ze studia Asylum, w którym dwugłowe rekiny nie wiedzieć czemu zamieniono na armię Turków. I choć marzy mi się, żeby ktoś wreszcie nakręcił u nas dobry film z „bitwą” w tytule, to jednak nie mam siły się wkurzać – oto nadchodzi pierwsze od lat polskie guilty pleasure wagi ciężkiej, film, mający szansę być tak koszmarnie zły, że aż przyjemny w odbiorze.
„Bitwa pod Wiedniem” nie jest bowiem dziełem Hoffmana, Wajdy, ani żadnego innego dinozaura polskiej kinematografii. To włosko-polsko-turecka koprodukcja, sfinansowana w dużej mierze dzięki włoskim funduszom i reżyserowana także przez włoskiego reżysera – niejakiego Renzo Martinellego, odpowiedzialnego między innymi za „europejską odpowiedź na Braveheart”, czyli „Sword of War” z Rutgerem Hauerem w roli głównej. Kto zetknął się choć raz z włoskim kinem popularnym tego typu, doskonale wie, jak takie produkcje wyglądają – przebrzmiała gwiazda Hollywoodu szmaci się na pierwszym planie, żeby spłacić rachunki, a reżyser stara się jak najdokładniej skopiować najlepsze sceny z charakterystycznych dla danego gatunku filmów amerykańskich, bez ustanku walcząc z topniejącym jak bałwan na słońcu budżetem.
Tak też wyglądać będzie najprawdopodobniej „Bitwa pod Wiedniem” – nie jak laurka historyczna, nakręcona przez twórcę, który dawno stracił kontakt z własnym talentem, a jak tandetna, campowa wersja „300”, „Bravehearta” czy innego znanego hitu, robiona przez kogoś, kto bardzo chciałby być Ridleyem Scottem. Teaser tylko to potwierdza – zwróćcie uwagę na wklejone komputerowo budynki, efekciarsko rozmazane kadry z łucznikami i niebo, które grafik renderował pewnie przez kwadrans, gdzieś pomiędzy drugim śniadaniem a sjestą.
Budżet w wysokości dwunastu milionów euro trafił prawdopodobnie głównie do aktorów – obok Piotra Adamczyka, Borysa Szyca i Alicji Bachledy-Curuś zobaczymy przecież m.in. Jerzego Skolimowskiego i F. Murraya Abrahama, który kiedyś dostał Oscara za rolę w „Amadeuszu”, ale ostatnio woli grać w filmach pokroju „Krwiożerczej małpy” – a zebrani na pokazach gimnazjaliści i tak nie będą narzekać, bo wycieczka do kina zawsze jest lepsza od lekcji fizyki. I nikogo nie będzie obchodzić, że wielu z nich potrafiłoby zrobić lepsze efekty na domowych komputerach.
Jednym „Bitwa pod Wiedniem” nie będzie na pewno – nie będzie filmową skamieliną. I już to można uznać za pewnego rodzaju plus. Polskie kino historyczne i okołohistoryczne ma się ostatnio bardzo dobrze, za sprawą takich tytułów jak „Róża”, „Obława” czy „Pokłosie”. To inteligentne, emocjonujące i przemyślane filmy, robione dla świadomego odbiorcy, który od kina oczekuje więcej, niż łopatologicznego wykładu. Niestety, batalistyczno-bitewne produkcje ciągle prezentują poziom rynsztoka i raczej nie ma co liczyć na zmianę tej sytuacji. Dobrze więc, że chociaż zaczynają być zabawne, a nie jedynie irytujące. Spektakularnie zmarnowany potencjał może mieć w końcu całkiem sporą wartość rozrywkową, jeśli za kamerą stanie włoski miłośnik tanich efektów.
PS. Pojawiły się już słuszne głosy narzekania, że polskie filmy tego typu mają nudne, pozbawione pomysłu tytuły – „Katyń”, „Popiełuszko”, „Bitwa warszawska”, „Bitwa pod Wiedniem”, wszystko na jedno kopyto. Warto jednak przywołać międzynarodowy tytuł sztampowej „Bitwy pod Wiedniem”: „September Eleven 1683” („Jedenasty września 1683”), co sugeruje jasną paralelę z atakiem na WTC – w obu wypadkach mamy poniękąd do czynienia ze starciem cywilizacji chrześcijańskiej i muzułmańskiej. I choć zgadzam się, że „Bitwa pod Wiedniem” brzmi kiepsko, to jednak wolę nudny tytuł, niż taki, który próbuje zachęcić widza za pomocą taniej prowokacji.