search
REKLAMA
Artykuł

Zaklinacz koni

Karol Barzowski

10 marca 2014

REKLAMA

zaklinacz-5

Rok 1998 był dobrym rokiem dla kina. Daleko mu może do wyjątkowego pod tym względem roku 1995, ale… powiedzieć, że „było co oglądać” to jak nie powiedzieć nic. „Szeregowiec Ryan”, „Cienka czerwona linia”, „Elizabeth”, „Zakochany Szekspir”, „Życie jest piękne” – te filmy walczyły o miano najlepszego podczas oscarowej gali. Dość wymowny jest fakt, że zabrakło tam miejsca choćby dla wybitnego „Truman Show”. A w tamtym roku premierę miały też przecież takie perełki jak „Miasteczko Pleasantville”, „Co z oczu to z serca”, „Dworzec nadziei” czy „American History X”. Tak, to zdecydowanie był dobry rok dla miłośników kina…

Ja z pewnością dorzuciłbym do tego zestawu jeszcze jeden nieco zapomniany tytuł – film, który miał szansę zapisać się na długo w pamięci widzów, ale mam wrażenie, że powstał o kilka lat za późno. Mowa tu o „Zaklinaczu koni” w reżyserii Roberta Redforda na podstawie bestsellerowej książki Nicholasa Evansa. To klasycznie opowiedziany, a może nawet trochę staromodny melodramat, w którym subtelna historia miłosna otrzymuje piękne tło w postaci ukazania relacji człowieka z naturą i obrazu amerykańskiego Zachodu. Można odnaleźć w nim echa „Co się wydarzyło w Madison County” albo „Księcia przypływów”, zaś sam sposób kręcenia kojarzy się z najlepszymi momentami „Rzeki życia” tego samego reżysera.

zaklinacz-1

Czy mamy tu do czynienia z filmem wyjątkowym, oryginalnym, przełomowym..? Nie. Redford garściami czerpie z innych dzieł, korzysta ze sprawdzonych schematów i prowadzi nas z góry wytyczoną ścieżką. Zahacza jednak przy tym o realizatorski geniusz (szukałem innego słowa, ale poddałem się). Film ten jest po prostu dopieszczony w najmniejszym detalu, a jego poszczególne fragmenty to magia kina w czystej postaci. To jeden z tych przypadków, kiedy podczas seansu można zapomnieć o wszystkim i zatracić się w świecie kreowanym na ekranie – trudno bowiem oderwać od niego wzrok. Udaje się to zresztą osiagnąć bez efektów specjalnych, wymyślnych kostiumów czy bogatej scenografii. „Zaklinacz koni” jest „jedynie” współczesną słodko-gorzką bajką o uniwersalnej treści, ale nakręcono ją tak, że potrafi zaprzeć dech.

Spokojny, mroźny poranek. Jesteśmy za miastem, gdzieś na północ od Nowego Jorku. Wschodzące powoli słońce kontrastuje z wielkimi połaciami białego śniegu. Dwie przyjaciółki, Judith (Kate Bosworth) i Grace (13-letnia Scarlett Johansson), wyruszają na konną przejażdżkę. Śmieją się, śpiewają piosenki, opowiadają sobie o chłopakach. Jednak próbując wejść na górę przykrytą świeżym puchem jeden z koni upada. Ciągnie za sobą Judith, której noga została w strzemieniu. Śliskie podłoże powoduje, że staczają się w dół bardzo szybko. Zatrzymują się dopiero u podnóża, na rzadko uczęszczanej drodze. Judith leży bez ruchu na jezdni. Grace próbuje odciągnąć konia przyjaciółki. Wtedy zza zakrętu wyjeżdża ciężarówka. Rozlega się klakson, próbując zahamować kierowca wpada w poślizg, a pojazd z impetem wpada na dziewczyny i ich konie. Jeden z nich tuż przed zderzeniem staje dęba, a jego kopyta wbijają się w przednią szybę ciężarówki. Ekran na moment ciemnieje, następuje cisza, śnieg zaczyna padać coraz mocniej…
zaklinacz-2

Już ta początkowa sekwencja po prostu wbija w fotel. Bajka w ciągu kilku chwil zamienia się w tragedię, nie tracąc jednocześnie nic z artyzmu pierwszych scen. Przepiękne zdjęcia i muzyka działają tu na zasadzie kontrastu. Dopiero później rzeczywistość uderzy jak obuchem. Na sterylne korytarze szpitala wbiega Annie, matka Grace (Kristin Scott Thomas). Po wyrazie twarzy swojego męża (Sam Neill) zorientuje się, że nie jest dobrze. Informacje padają bardzo szybko – Judith nie żyje, a Grace jest w ciężkim stanie. Trzeba jej było amputować część nogi. Annie, wpływowa redaktor dużego pisma, która zawsze ma wszystko pod kontrolą, tym razem jest bezradna. Wie, że nie może nic zrobić. Na wieść o amputacji bezmyślnie pyta tylko „Która to noga?”.

Okazuje się, że cudem przeżył także Pielgrzym, koń Grace. Został ciężko ranny i choć weterynarze chcą go uśpić, Annie nie zgadza się na to. Obserwując córkę, która nie radzi sobie z powrotem do codziennego życia, nie może zebrać się na decyzję o ostatecznym odebraniu jej go. Ma nadzieję, że ewentualne wyzdrowienie konia pomoże ukoić ból Grace. Właśnie o tym jest też w gruncie rzeczy ten film – o gojeniu ran, nie tylko tych na ciele, ale i na duszy. Nie chodzi zresztą jedynie o nastolatkę i jej konia. Poturbowani przez los są również jej oddalający się od siebie rodzice. Pierwsze pół godziny filmu, nakręcone w chłodniejszych barwach i w formacie 1.85:1, zaskakuje swoją intensywnością, montażem oraz pewną surowością przedstawiania zdarzeń. Potem Annie decyduje się na zawiezienie Pielgrzyma do znanego zaklinacza koni, Toma Bookera (granego przez samego reżysera). Pakuje córkę do samochodu, zwierzę do przyczepy, i odjeżdża, kierując się w stronę Montany. Ekran robi się szerszy i… zaczyna się nowy film.

zaklinacz-3

Od tej pory tempo „Zaklinacza koni” odmierzane jest pięknymi, długimi ujęciami. Film bierze głęboki oddech. Redford rozkoszuje się w ukazywaniu Zachodu – tamtejszej natury oraz rytuałów rządzących życiem ranczerów. Reżyser ten nie ukrywa swojego zamiłowania do prowincji i doskonale widać to w tym filmie. Razem z Annie i Grace przenosimy się do innego, nieznanego świata, którego po prostu nie da się nie pokochać. Czas płynie tutaj powoli, jest to miejsce jakby poza normalnym trybem życia. Mamy tu do czynienia ze skrawkiem ziemi gdzieś pośrodku niczego, obszarem, który opiera się regułom rządzącymi dzisiejszymi czasami.

Zderzenie wielkomiejskiej Annie z prostolinijną, szczerą rodziną Bookerów to jedna z ciekawszych obserwacji Redforda. Na pierwszy plan wysuwa się tu jednak relacja człowieka z otaczającą go naturą, którą symbolizuje powolna nauka panowania Toma nad Pielgrzymem. Wątek miłosny pomiędzy zaklinaczem, a Annie, który jest głównym motywem książkowego pierwowzoru, tutaj dzieje się gdzieś między wierszami. Największą bliskość pomiędzy nimi obserwujemy w scenie tańca – nie jest to jednak intymny przytulaniec w blasku świec, ale tzw. „wolny” na wiejskiej potańcówce, w tłumie innych par. Liczą się tutaj pojedyncze gesty, spojrzenia, momenty, w których ciała zbliżają się do siebie. Scena ta rozgrywa się bez słów, a wiadomo właściwie wszystko. Redford (zarówno jako reżyser, jak i aktor) rozegrał to znakomicie. Cały film prowadzi zresztą w podobny, subtelny sposób. Waży słowa. Zamiast wielkich mów wypowiadanych w takt przejmującej muzyki, częściej dostajemy cięte riposty i zdania urwane w pół. Minimalistyczny nie jest natomiast sposób prezentowania natury – długie ujęcia z góry ukazują całe piękno Montany. Zdjęcia Roberta Richardsona w połączeniu z klimatyczną, barwną muzyką (prawdopodobnie najlepsza partytura Thomasa Newmana) są również idealną oprawą dla scen z udziałem koni. Widać w nich jak na dłoni na czym polega urok tych zwierząt. Koń dostaje w tym filmie duszę, co w szczególności zaobserwować można w poetyckim, nakręconym o zachodzie słońca epilogu. Warto obejrzeć film już choćby dla samych takich obrazów.

zaklinacz-4

„Zaklinacz koni” to jednak coś więcej niż tylko ładny obrazek. To również całkiem mądra historia, która wymyka się nadmiernej ckliwości i wymuszonemu dramatyzmowi. Duża w tym zasługa zakończenia, mocno zmienionego względem powieści (chwała twórcom za to) i pozostawiającego widza z pewną pustką, lekkim uczuciem niedosytu. Dla mnie to wielka zaleta tego obrazu. Rozumiem też jednak tych, którzy upatrują w tym jego głównej wady – film jest po prostu długi (trwa grubo ponad dwie i pół godziny) i od zakończenia można by „wymagać” poczucia pełnej satysfakcji.

Satysfakcję tę z pewnością dają jednak aktorzy. Wszyscy spisują się tu znakomicie. Na drugim planie widzimy choćby Sama Neilla, Dianne Wiest i Chrisa Coopera – role te z pozoru są niewielkie, wyciszone, składające się na tło, ale każde z nich dostaje scenę, w której może popisać się swoimi umiejętnościami. Wyróżnia się tu przede wszystkim Neill, który w szczerej rozmowie z żoną o ich małżeństwie autentycznie wzrusza.

zaklinacz-6

Redford, choć jego bohater mówi mało, unika wizerunku milczącego kowboja z źdźbłem trawy w ustach. Tom w jego wykonaniu to nieco tajemniczy, konkretny facet z wielkim sercem, które nauczył się chować do kieszeni. Kristin Scott Thomas z kolei dobrze oddaje przemianę, jaka zachodzi w jej bohaterce. Jest przekonująca zarówno jako chłodna, stawiająca na swoim pracoholiczka, jak i wtedy, gdy postanawia odpuścić i po prostu cieszyć się chwilą. Oboje bez problemu odgrywają kiełkujące między nimi uczucie, ale największe wrażenie pozostawiają po sobie w scenach, w których występują z młodą Scarlett Johansson. Relacja dziewczyny z każdym z nich jest inna – bohater grany przez Redforda jest dla niej w pewnym sensie mentorem, kimś, kogo słucha i kto sprawia, że zaczyna inaczej patrzeć na swoje życie; z matką natomiast rozdziela ją niewidzialny mur wzajemnego niezrozumienia. Johansson w swojej pierwszej tak poważnej roli (zastąpiła na planie Natalie Portman) pokazuje zadatki na świetną aktorkę, jaką niewątpliwie dziś jest. Nie przybiera jednej miny, o co łatwo byłoby w tej postaci. Swój smutek, żal, zniechęcenie czy rozczarowanie ubiera w różne barwy. Najpiękniejsza jest jednak scena, w której po raz pierwszy szeroko się uśmiecha – ma się wrażenie, że obraz na krótką chwilę się wtedy zatrzymuje, próbując przedłużyć ten moment. Widzimy wtedy młodszą wersję Scarlett, która podbiła światowe ekrany.

Film otrzymał dobre recenzje krytyków, a także spotkał się z dość dużym zainteresowaniem publiczności (około 180 milionów widzów na całym świecie). Zauważyli go przyznający Złote Globy – skończyło się jednak na dwóch nominacjach, dla najlepszego dramatu oraz reżysera. Do Oscara nominowana była zaś przyjemna piosenka „A Soft Place to Fall”. Wpadły gdzieś jeszcze wyróżnienia za montaż czy zdjęcia, ale nie da się ukryć, że o wcześniejszych filmach Redforda było znacznie głośniej, a przez niektórych jego nowa produkcja traktowana był nawet w kategoriach porażki. Dlaczego tak się stało? Wydaje mi się, że nie był to dobry czas dla takiego kina. Długie, klasyczne melodramaty święciły triumfy nieco wcześniej i widzowie mogli być już nimi zmęczeni. Taki „Zakochany Szekspir” to przecież bardziej kostiumowa komedia niż romans. Nie da się też ukryć, że „Zaklinacz koni” jest trochę zbyt długi – spokojnie można było zamknąć go w czasie nieprzekraczającym dwóch i pół godziny. Wielu widzów zrazi się też pewnie wolnym, spokojnym tempem filmu.

zaklinacz-7

Może i jest to klasyczny do bólu melodramat, ale tak właśnie powinno się je robić. Gatunek ten nie ma ostatnio zbyt wiele do zaoferowania – a dał nam przecież od siebie jedne z najwybitniejszych filmów w historii kina. Wierzę, że „Zaklinacz koni” nie jest ich słabą podróbką, ale godnym naśladowcą. Warto go odnaleźć – poznać lub przypomnieć sobie po dłuższej przerwie. Jeśli widzieliście go na monitorze komputera lub jeszcze za czasów wypożyczalni video, spróbujcie tym razem obejrzeć go w dobrej jakości, na jak największym ekranie. Do takiego oglądania przeznaczony jest bowiem ten film. Mam wrażenie, że trzeba powoli chłonąć jego klimat, delektować się nim i pozwolić Redfordowi prowadzić się przez tę historię. Trzeba po prostu… dać się zakląć.

REKLAMA