Slacker – kronika generacji X, Linklater – kronikarz życia
Richard Linklater to bez wątpienia jedno z najważniejszych nazwisk w amerykańskim przemyśle filmowym. Chodź wywodzi się on z tradycji kina niezależnego, wdarł się do głównego nurtu dzięki słynnej trylogii, w której bohaterowie od “wschodu słońca”, aż po “północ” starzeli się, kochali miłością romantyczną, ale przede wszystkim, dzięki nieustającym dyskusjom, odmienili kino dialogu poruszające tematykę związków. „Boyhood” przez wielu określany jest mianem opus magnum Linklatera. Portret tytułowego wieku chłopięcego był murowanym faworytem do tegorocznego berlińskiego Złotego Niedźwiedzia i od dobrych paru miesięcy zgarnia rewelacyjne recenzje (do polskich kin film trafi już w najbliższy weekend).
Równie ciekawy, co dalsza, spektakularna kariera Linklatera jest jego fabularny debiut. Amerykański reżyser interesował się bowiem środowiskiem młodych, dojrzewających ludzi już w „Slackerze” z roku 1991. Film, swojego czasu szumnie oklaskiwany w Sundance, stanowi przerażający i opowiedziany z niezwykłą precyzją portret nastolatków wchodzących w ostatnią dekadę XX wieku.
Kronika dnia upalnego
Slacker to osoba, która wyzbyła się wartości i dążeń charakterystycznych dla swoich przodków. Mimo, że tytuł filmu sugeruje obecność jedynie jednego slackera, Linklater zaludnia nimi cały film. Do wykreowania obrazu generacji X nie szuka on żadnej konkretnej opowieści czy zwięzłej metafory – nie wkłada scenariusza w ramy typowo dramatyczne, co czyni jego obraz całkowicie afabularnym, a w konsekwencji także i niszowym.
– Co słychać? – niewiele. Ten lapidarny dialog powtarza się w filmie Linklatera tak często, aż zaczyna przerażać. Choć zabieg ten jest chyba jednym z najmniej popularnych i pewnie niejeden podręcznik kina umieszcza go na samym szczycie najważniejszych grzechów, reżyser nie boi się i podejmuje grę z nudą. Doprowadza ją wręcz do maksimum, czyli tego, co znamy jako prozę życia. Ciągnące się rozmowy i długie ujęcia zwyczajnych czynności odsłaniają przed nami przebieg jednego dnia z życia młodzieży z Austin.
Dostajemy paradokumentalną relację z codzienności nastolatków. To swoista karuzela ich wyobrażeń o świecie, fascynacji i marzeń. Reżyser zdaje się pałać obsesją na punkcie imitowania rzeczywistości w stanie czystym, nieskażonym mgiełką filmowej magii. Jeśli dla Hitchcocka kinem było życie bez plam nudy, Linklatera nuda interesuje najbardziej i to właśnie za jej pomocą stara się on eksponować społeczne i życiowe prawdy.
“Slacker” to kino zupełnie różne od tego, co w latach 90’ pokazywał Larry Clark (przy nieocenionej pomocy Harmony’ego Korine) w „Dzieciakach” czy – przede wszystkim – w „Ken parku”. Brak tutaj tabloidyzowania podjętej tematyki, mniej lub bardziej tanich sensacji i prowokujących obyczajowo fajerwerków. Linklater w „Slackerze” sięga po niemalże dokumentalną obserwację i z niebywałą konsekwencją rejestruje prozę jednego, upalnego dnia teksańskich wakacji. Na portret całego pokolenia składają się zwyczajne wydarzenia, niepozorne rozmowy i unosząca się w powietrzu nuda. Reżyser nie wyciąga żadnych wniosków, uchyla się od podejmowania jakichkolwiek sądów i zostawia widza sam na sam ze swoim wymownym, stworzonym z kronikarskim zacięciem dziełem. Jest to surowe kino podglądania, uciekające pokusom prowadzenia spektakularnych narracji, budowania alegorii i snucia historii, która – zdaniem Linklatera – wcale nie jest fundamentalnym elementem filmowego rzemiosła.
Kronika ludzi upadłych
Fabułę filmu doskonale opisuje przywołany przeze mnie dialog. Dzieje się naprawdę niewiele – dzieciaki myją auta, rozmawiają o przeczytanych komiksach, wymieniają się zobaczonymi w telewizji newsami i zasłyszanymi teoriami spiskowymi. Jest to świat pozbawiony treści, wypełniony nihilizmem, ignorujący wartości rodziców, którzy złudzenia porzucili na rzecz zarabiania pieniędzy.
Ameryka z początku lat 90’, którą widzimy u Linklatera, to dobitny obraz awansu społecznego uczynionego przez klasę średnią. Problemy finansowe dla młodych ludzi nie istnieją, a w domach piętrzy się ogólnodostępny sprzęt wideo i inne przedmioty określające przynależność klasową. Postawa bohaterów „Slackera” nie wynika z materialnych niedostatków i chęci zmiany pozycji społecznej, ani tym bardziej z fascynacji rewolucyjnymi utopiami, których falę obserwowaliśmy w hipisowskich latach 60’. Fala szybko się cofnęła zmywając wszystko i wszystkich, jak zauważył Hunter S. Thompson.
Slackerzy są w tym ujęciu spadkobiercami kulturowej pustki lat 70-80’ i mitu self-made mana znajdującego się w samym centrum american dream, którego fiasko tak skrzętnie i wymownie opisał Thompson w „Lęku i odrazie w Las Vegas”, a Paul Thomas Anderson pokazał w „Boogie Nights”. Nie mają już siły na eskapady po obiecywane góry amerykańskiego złota, a nad istotą wpajanych im złudzeń wcale się nie zastanawiają. Pogrążeni w dekadentyzmie snują teorie spiskowe i rozmawiają nad możliwością inwazji kosmitów.
Najbardziej reprezentatywna dla opisywanej przez cały film pustki jest scena nieco odbiegająca intensywnością od całego filmu. W jednej z przeciągających się rozmów pewna dziewczyna proponuje swoim znajomym kupno wymazu z pochwy Madonny. Jest to puenta wszystkich kulturowych i obyczajowych aspiracji portretowanej przez Linklatera młodzieży – coś, co eksponuje nihilizm dzieci telewizji w sposób najbardziej wymowny i przewrotny zarazem. Poza zwyczajność nudy upalnego dnia w Austin wybiega również młody chłopak, który nie tylko nie rusza się z wypełnionego telewizorami pokoju, ale nawet nosi odbiorniki na plecach. Są to momenty bezlitosnego realizmu i eksponowania prawdy, która ma widza boleć oraz przejmować. Nie dostajemy w tym wymownym portrecie żadnych złudzeń – młodzi mieszkańcy stanu Teksas to bezmózgie produkty popkultury, o wrażliwości telewizyjnych programów o gwiazdach czy morderstwach.
Kronikarz życia
Pierwszy film Linklatera nie tylko ujawnia jego artystyczne metody, ale jest również preludium jego dalszych dokonań. „Slacker”, choć broni się jako dzieło osobne, jest również swoistym kalejdoskopem motywów występujących w całej karierze twórcy. Oglądając filmy tego reżysera widzimy z jaką nieśmiałością opowiada on o momentach dla życia przełomowych, ważnych, często nadających treść całej egzystencji. Brak w filmach Linklatera scen ukazujących pierwsze inicjacje seksualne, tarcia międzypokoleniowe czy świadome deklaracje. Zastępuje je paradokumentalna medytacja nad codziennością. Zamiast chęci do fabrykowania prawdy w zwięzłych kliszach, jest u niego jej zaciekłe poszukiwanie w zwyczajnej prozie istnienia.
Rok temu mieliśmy „Życie Adeli” – film, któremu udało się ukazać cielesność w ruchomych obrazach. W tym roku możemy mieć inne arcydzieło. Wystarczy, że Linklater połączy umiejętność społecznej obserwacji znanej ze „Slackera” z poszukiwaniem istoty fizyczności w “Boyhood”. Wszystko wskazuje na to, że ta sztuka mu się uda.