PÓŁ ŻARTEM, PÓŁ SERIO. Legenda wiecznie żywa
Studio nie było jednak zadowolone z takiej obsady. Przedstawiciele Mirisch Company naciskali, aby w „Pół żartem, pół serio” wystąpiła prawdziwa gwiazda. Spodziewano się, że film z powodu tematyki drag może być odebrany jako zbyt kontrowersyjny. Poza tym uważano, że komedia rozpoczynająca się Masakrą w Dniu Świętego Walentego to czyste szaleństwo. Zasłużony producent David O. Selznick (m.in. Przeminęło z wiatrem) powiedział wprost, że krew i żarty nie idą w parze. Projekt wydawał się być ryzykowny, więc wytwórnia chciała kogoś, kto bez względu na wszystko zapewni wysokie wpływy w box-office. Nikt z tria Lemmon/Curtis/Gaynor nie posiadał jednak takiej pozycji. Wtedy do roli Jerry’ego zaczęto przygotowywać Franka Sinatrę, któremu spodobał się scenariusz. Tym samym udział Lemmona został zagrożony. Szczęśliwie dla niego (i dla całego filmu, jak można stwierdzić z perspektywy czasu) Sinatra wykluczył się jednak sam. Po prostu nie przyszedł na spotkanie z reżyserem. Wilder mocno się zdenerwował, powiedział, że angaż dostaje Lemmon, a problem wytwórni został rozwiązany niedługo potem. Chęć udziału w filmie wyraziła bowiem Marilyn Monroe. Nie dość, że studio miało swoją gwiazdę, była to gwiazda największego formatu – prawdziwy magnes na widzów.
Teoretycznie korzyścią dla nowego projektu Wildera powinien być też fakt jego wcześniejszej współpracy z aktorką. Monroe wystąpiła w reżyserowanym przez niego kilka lat wcześniej Słomianym wdowcu, który okazał się wielkim przebojem. Już wtedy jednak przechodziła załamania nerwowe i praca z nią nie należała do łatwych. Nie inaczej było w przypadku Pół żartem, pół serio. Problemy zaczęły się już na wstępnym etapie produkcji, gdy nie zgadzała się na to, aby film był kręcony na czarno-białej taśmie. Dopiero długie tłumaczenia i pokazanie jej, jak bardzo źle wyglądał makijaż Lemmona i Curtisa w kolorze sprawiły, że przekonała się do wizji reżysera. Potem było jednak tylko gorzej. Marilyn notorycznie spóźniała się na zdjęcia („Przepraszam, zgubiłam się idąc do studia”), a gdy już pojawiała się na planie, domagała się ciągłych dubli.
Przeżywała wtedy problemy osobiste i nie wierzyła w swoje aktorskie umiejętności. Nie raz zdarzało się, że przerywała scenę tuż przed jej końcem i z płaczem uciekała do garderoby. Jak wspominał Wilder: „Czasami coś, co mogliśmy nakręcić w godzinę, przeciągało się do trzech dni. Po każdym złym ujęciu Marilyn zaczynała płakać, makijaż jej spływał i musiał być nakładany ponownie”. Poza tym aktorka miała trudności w zapamiętywaniu swoich kwestii. Prawdziwy jest słynny mit filmowy mówiący o tym, że do nagrania prostej sceny, w której miała powiedzieć „Gdzie jest ten burbon?”, potrzeba było ponad 50 ujęć. Szukając butelki, musiała otworzyć szufladę komody – by ułatwić jej zadanie, Wilder włożył do niej kartkę z napisaną na niej poprawną kwestią. Marilyn za każdym razem otwierała jednak inną szufladę. Gdy reżyser umieścił zaś kartki we wszystkich, tak, aby nie doszło już do pomyłki, aktorka podeszła do innego mebla.
CAŁUJĄC SIĘ Z HITLEREM
Takie sytuacje wpływały oczywiście na pozostałych aktorów. Zdjęcia przeciągały się, a Lemmon i Curtis grali przecież z grubą warstwą makijażu, w niewygodnych damskich kostiumach i butach na obcasach. Wilder wprost powiedział im, że do filmu wejdą te ujęcia, w których dobrze wypadnie Monroe – panowie musieli być więc cały czas w stanie najwyższej koncentracji. Lemmon, który nie miał z nią aż tak wielu wspólnych scen, znosił to całkiem nieźle. Był dobrym duchem ekipy. Curtis natomiast doprowadzany był przez swoją ekranową partnerkę na skraj wytrzymałości. Wiedział, że jego rola zależna była od humorów Monroe i strasznie go to irytowało. W jednym z wywiadów stwierdził nawet, że Marilyn musiała być chora psychicznie – „Gdyby nie była tak seksowna i nie miała 96 centymetrów w biuście, na pewno by ją zamknęli w zakładzie”. Wyraźnie nie przepadał za swoją koleżanką z planu, a pytany jak to jest całować najbardziej pożądaną kobietę świata odpowiadał, że to tak, jakby całować Hitlera.
Co jest w tym wszystkim najciekawsze? Oglądając film tych problemów w ogóle nie widać! Wręcz przeciwnie – wydaje się, jakby na planie panowała atmosfera zabawy, a aktorzy byli ze sobą w świetnych stosunkach. Zdecydowanie widać między nimi chemię. Każde z osobna tworzy też na ekranie zapadającą w pamięć kreację. Curtis na przykład jest naprawdę uroczy jako fałszywy milioner Junior – chcąc zbliżyć się do Sugar opowiada jej, że wskutek traumatycznego przeżycia przestał odczuwać pożądanie. Ta oczywiście zaoferuje swoje usługi i będzie robić wszystko, aby mógł je poczuć na nowo. Z jednej strony jest w tej roli przekonujący na tyle, że możemy usprawiedliwić naiwność Sugar, z drugiej – nie zapomina o potrójnej tożsamości, z której zdają sobie sprawę widzowie. Interesujący jest fakt, że tworząc tę postać Curtis inspirował się sposobem mówienia swojego idola Cary’ego Granta. Niektórzy odbierają ten występ nawet jako parodię słynnego aktora i trzeba przyznać, że udało się to naprawdę dobrze. Junior Curtisa à la Grant to zdecydowanie jeden ze smaczków „Pół żartem, pół serio”.
Rola Joe/Josephine/Juniora nie była jednak aż tak barwna jak ta, którą otrzymał Jack Lemmon. Jego Jerry, który świetnie odnajduje się w nowej skórze, a po pewnym czasie nawet wdaje się w romans z milionerem, z którym planuje wspólną przyszłość, to typ kreacji, które przechodzą do historii kina. Lemmon ma na koncie dwa Oscary, a także główną rolę w wielokrotnie nagradzanej Garsonierze, jednak przez wielu kojarzony jest po prostu jako kontrabasistka Daphne. Aktor, który przed rozpoczęciem zdjęć miał spore obawy co do filmu („Przyjaciele mówili mi, że mogę zaprzepaścić tym występem swoją karierę. To film był dla aktorów jak pole minowe”) ostatecznie postanowił w pełni oddać się temu projektowi. Godzinami siedział z ekspertem od make-upu, próbując znaleźć idealny makijaż, uczył się tanga i negocjował z zatrudnionym przez Wildera aktorem imitacyjnym (Lemmon uważał, że zbyt duża perfekcja w naśladowaniu kobiety byłaby nieśmieszna). Angażując się tak bardzo, chciał nadać swojej roli wyższy wymiar i uniknąć sprowadzania jej do transwestytyzmu. Jednym z atutów „Pół żartem, pół serio” jest metamorfoza zachodząca w obu mężczyznach – będąc w przebraniach odkrywają inną stronę swojej osobowości i zaczynają lepiej rozumieć kobiety (gender alert!). Lemmon pozostaje jednak przy tym niezwykle zabawny. Scena, w której chwali się swojemu przyjacielowi, że został poproszony o rękę, śmieszy do łez – to prawdziwe mistrzostwo komedii.
GALARETA NA SPRĘŻYNACH
Lemmon i Curtis spisują się świetnie, tak samo jak i cały drugi plan. Swoje pięć minut wykorzystują choćby komik Joe E. Brown jako milioner zakochujący się w Daphne oraz George Raft w roli gangstera Colombo. Jednak gwiazda Monroe świeci w tym filmie jaśniej niż wszystkie inne. Ona po prostu błyszczy. Nie wiem jak jej się to udało, ale pomimo wszystkich problemów stworzyła w tym filmie wybitną komediową kreację. Jasne, być może znowu gra tutaj tę samą rolę głupiutkiej blondynki, ale nie ma na świecie aktorki, która zrobiłaby to lepiej niż ona. Jest bardzo przekonująca, dobrze radzi sobie z humorystycznymi dialogami i ubiera swoją rolę w całe pokłady bezpretensjonalnego uroku. Najważniejsza jest tutaj jednak aura, jaką wokół siebie roztacza, to coś, co sprawia, że trudno oderwać od niej wzrok. W „Pół żartem, pół serio” dzieje się tak już od pierwszego momentu, w którym pojawia się na ekranie. Żwawo idąc po peronie ze swoim ukulele przyciąga spojrzenia nie tylko dwóch głównych bohaterów, ale przede wszystkim widzów. Wilder ponownie stosuje zresztą w tym filmie tzw. „ujęcie Marilyn” pokazujące jej atuty fizyczne, tym razem od tyłu. Gdy Sugar kołyszącym krokiem zmierza w stronę pociągu, bucha z niego para. Przestraszona dziewczyna odskakuje wtedy, wprawiając w ruch swoją masywną pupę. Przyglądający się jej Joe i Jery skomentują to najlepiej jak tylko można – „Niczym galareta na sprężynach”…
Co ważne, był to pierwszy występ Monroe po dwuletniej przerwie i kolejnym załamaniu, jakie przeszła w Europie podczas pracy nad „Księciem i aktoreczką”. Jest to powrót niezwykle udany, za który uhonorowano ją Złotym Globem – jej jedyną poważną nagrodą. Kilka miesięcy po premierze Pół żartem, pół serio otrzymała też swoją gwiazdę w Hollywoodzkiej Alei Sławy. Wydawało się, że film ten był zwiastunem nowego, pozytywnego etapu jej kariery i życia. Tak się jednak nie stało. W 1960 roku wystąpiła w niezbyt udanym Pokochajmy się, a następnie w Skłóconych z życiem – dramacie według scenariusza jej ówczesnego męża Arthura Millera, gdzie próbowała pokazać inną Marilyn oraz udowodnić swój talent aktorski. Film ten odczytywany jest dziś jednak przede wszystkim jako wołanie o pomoc zagubionej kobiety.
5 sierpnia 1962 roku, w wieku zaledwie 36 lat, Monroe zmarła, prawdopodobnie po przedawkowaniu środków nasennych. Nie ukończyła swego ostatniego filmu. Odeszła bez pożegnania, pozwalając, by jej legenda żyła jeszcze długie lata.
*
Omawiając pracę nad filmem, Wilder mówił, że czuł się tak, jakby w trakcie lotu samolotem okazało się, że na pokładzie jest szaleniec. Był w ciągłym stresie. Pytany czy nakręciłby jeszcze jakiś obraz z Monroe, odpowiadał: „Mój lekarz i mój psychoterapeuta twierdzą, że jestem zbyt stary i zbyt bogaty, aby musieć przechodzić to jeszcze raz”. Po sukcesie filmu nie był już jednak tak krytyczny wobec aktorki. W jednym z wywiadów powiedział, że tylko prawdziwa artystka mogłaby sobie pozwolić na przyjście na plan bez znajomości swoich kwestii i mimo wszystko zagrać tak dobrą rolę. Ogromna popularność obu jego filmów z Monroe świadczyła zresztą o tym, że opłaca się z nią pomęczyć. Jak się później okazało, planowali kolejny wspólny film – Marilyn miała wystąpić w jego „Słodkiej Irmie” z 1963 roku. Z wiadomych powodów do tej współpracy jednak nie doszło.
Mimo że Wilder rok później nakręcił uznaną Garsonierę, to właśnie z Pół żartem, pół serio był najbardziej dumny. Film nie zawojował co prawda Oscarów, wpływy z kin nie należały do rekordowych, jednak czas mu służył – dziś jest to zdecydowanie dzieło kultowe. W 2001 roku został uznany przez Amerykański Instytut Filmowy za najlepszą komedię w historii. Umieszczany jest bardzo wysoko we wszystkich rankingach na najwybitniejsze filmy wszech czasów. Na najwyższych pozycjach w tego typu zestawieniach znajduje się też końcowa kwestia filmu. Choć nie podobała się ona Wilderowi i liczył na to, że zdoła wymyślić coś lepszego, dał się namówić swojemu współscenarzyście, który przekonał go argumentem o i tak wydłużonym okresie zdjęciowym. Scena ostatecznie pojawiła się w filmie, tworząc jedno z najbardziej charakterystycznych filmowych zakończeń. Jeśli oglądaliście Pół żartem, pół serio, doskonale je pamiętacie. Jeśli nie, nie będę zabierał Wam tej przyjemności. Sami przekonajcie się, w jaki sposób tworzy się historia kina.