search
REKLAMA
Artykuł

Mistrz

Filip Jalowski

17 listopada 2012

REKLAMA

LABIRYNTY LUDZKIEJ PSYCHIKI

 „Mistrz” jest filmem hipnotyzującym, dziwnym, stawiającym opór. To nie jest ten typ kina, któremu wystawia się średnie oceny. Istnieją jedynie dwie możliwości – Anderson stworzył arcydzieło lub pretensjonalny twór, który jedynie mami widza swoją pozorną niezwykłością.

W dzisiejszych czasach wydaje się, że na ekranie pokazano już wszystko. Opasłe tomy kolejnych teorii języka filmowego przestały przybierać na wadze, nastały dla nich chude czasy. Język filmu stał się dla człowieka tak oczywisty, jak mowa ojczysta, dlatego porozumienie pomiędzy twórcą, a widzem jest możliwe nawet wtedy, gdy strony dzieli dosłownie wszystko. W dzisiejszych czasach kluczową sprawą wydaje się być wrażliwość na konkretne style opowiadania. To od niej zależy, czy – dla przykładu – człowiek wychowany w kulturze zachodniej da porwać się kameralnym dramatom egzystencjalnym Kim Ki-duka, czy też rozpasanym wizjom Jodorowskiego. Problemem nie jest już – tak, jak kiedyś – nienadążanie za montażem, zbyt duża ilość elips lub innych elementów opowiadania obrazem (choć nie twierdzę, że problem zniknął całkowicie). Co najmniej od czasu pojawienia się kina postmodernistycznego widz wie, że na ekranie może spodziewać się wszystkiego, że zaburzenia narracji, chaotyczny montaż, nieprzystawalność obrazu i dźwięku, itd. same w sobie mogą być komunikatem, sensem filmu.[1]

„Mistrz” Paula Thomasa Andersona w zasadzie nie rewolucjonizuje języka filmu. Nie jest i nie usiłuje być „Obywatelem Kane’em” swoich czasów. Niemniej, nie pamiętam, kiedy po raz ostatni czułem się w kinie tak bezsilny i zagubiony. Mimo tego, że z pozoru wszystko w tym filmie jest normalne, to ogarnięcie całości wydaje się być wręcz niemożliwe. Całkowicie nie wierzę recenzjom, które wynoszą „Mistrza” na piedestały, ale i tym, które odnoszą się do niego sceptycznie. Napisanie jednoznacznie wartościującej recencji filmu Andersona po jednym seansie kinowym jest po prostu niewykonalne. Właśnie dlatego zdecydowałem się na napisanie artykułu, który – w odróżnieniu od recenzji – pozwala na błądzenie, niepewność, głośne zastanawianie.

NORMALNOŚĆ “MISTRZA”?

Pisząc o pozornej normalności filmu Andersona nie miałem na myśli tego, że z łatwością można przypiąć mu metkę, która będzie sytuowała go wśród podobnych produkcji. Zastanawiając się nad tytułami, które można by przyrównać do „Mistrza”, nie znajduję żadnych jednoznacznych odpowiedzi. Gdzieś z tyłu głowy uwiera mnie „Synekdocha, Nowy Jork” Kaufmana. Hoffman w obu filmach gra postacie, paradoksalnie, całkowicie różne i niezwykle podobne. Łączy je temperament szaleńca skryty pod powierzchownością porządnego Amerykanina, kompulsywne wręcz poddanie się pewnej idei oraz labiryntowość przestrzeni, w której się poruszają. A jeśli już mowa o labiryncie, to warto wspomnieć, że w wielu momentach za „kolejnym zakrętem” czuć to niedefiniowalne zagrożenie charakterystyczne dla filmów Kubricka. Wśród stonowanych kadrów, w nienagannie wysprzątanych i urządzonych wnętrzach coś się czai. Potworem jest ludzka psychika, co dla Kubricka jest, a dla Andersona powoli staje się regułą.

Normalność „Mistrza” polega na tym, że Anderson nie udaje się w rejony zarezerwowane dla twórców, którzy znani są z eksperymentowalnia z formalną stroną filmu. Na próżno szukać w „Mistrzu” ekstrawagancji Gaspara Noé, udziwnień Lyncha itp. W warstwie formalnej film zbliżony jest raczej do klasycznego kanonu, który nie powinien powodować problemów ze zrozumieniem tego, co oglądamy. Ot, doskonale zrealizowane scenografie przenoszące filmowych bohaterów oraz widza do Ameryki lat pięćdziesiątych (zahaczamy również o fragment lat czterdziestych).

Sama historia również nie wydaje się być zbyt skomplikowana. Freddie Quell (Joaquin Phoenix) wraz z zakończeniem II wojny światowej składa mundur w kostkę i próbuje odnaleźć się w normalnym życiu. Ima się różnych zajęć, lecz – głównie ze względu na swój temperament oraz alkoholizm – nie potrafi znaleźć sobie miejsca, w którym mógłby pozostać na stałe. W trakcie jednej z alkoholowych eskapad Freddie trafia na statek, na którym przebywa Lancaster Dodd, czyli tytułowy „Mistrz” (Philip Seymour Hoffman). Po wytrzeźwieniu zostaje zaproszony do pokoju, w którym Dodd oświadcza mu, że szalenie smakuje mu własnej roboty trunek, który Freddie przywlókł ze sobą na pokład. W zamian za kolejne dostawy alkoholu i zgodę na uczestniczenie w psychologicznych sesjach Mistrza, Freddie uzyskuje pozwolenie na pozostanie u boku jego rodziny i przyjaciół.

OPÓR I BŁĄDZENIE

Brzmi dość prosto, i tak jest w istocie. Co więcej, w dalszej części filmu nie mamy do czynienia ze szczególnym skompliowaniem historii. Coś jednak sprawia, że „Mistrz” stawia widzowi niesamowity opór.

Narracja filmu posuwa się dość wolno. „Aż poleje się krew”, czy „Magnolia” również nie należały do produkcji, które pędzą przed siebie z zawrotną prędkością, lecz w zestawieniu z „Mistrzem” sprawiają wrażenie zdecydowanie bardziej dynamicznych. Jeśli ktokolwiek nastawia się zatem na powtórkę Andersona ubabranego w ropie i krwi, to może sobie „Mistrza” odpuścic. Kilka osób w trakcie seansu opuściło salę kinową, a przyczyną dezercji była najprawdopodobniej totalna nieprzystawalność filmowych rzeczywistości Plainview i Quella.

 „Mistrz” posiada konstrukcję zdecydowanie labiryntową. Nie mamy jednak do czynienia z filmem-zagadką, za przykład którego podać można chociażby „Mulholland Drive” wspominanego już Lyncha, ponieważ Anderson celowo łamie zasady klasycznego labiryntu. Domeną tradycyjnej przestrzeni labiryntowej jest stara jak świat zasada – jedno wejście, jedno wyjście, jeden cel (wydostanie się, czyli rozwikłanie zagadki). W takim „Mulholland Drive”, po godzinach tułaczki istotnie można odnaleźć drogę, która wyprowadza nas ze świata korytarzy i ślepych uliczek. Sensem filmu jest rozwiązanie tajemnicy. Po pierwszym udanym przejściu filmowy labirynt przestaje być straszny, ponieważ znamy już drogę. Tym samym, labirynt przestaje być labiryntem. Sensem „Mistrza” nie wydaje się być odnalezienie konkretnej drogi. Nowy film Andersona z góry zakłada, że wejścia, ani wyjścia z labiryntu po prostu nie ma.  Tym samym, zasady ulegają diametralnej zmianie. Głównym celem nie jest już odnalezienie drogi z punktu A do punktu B. Sensem staje się samo błądzenie.

Plakat filmu – swoją drogą, plastycznie nie za ciekawy – stylizowany jest na jedną z plansz testu Rorschacha. Do oglądania „plam atramentu”, które mają powiedzieć coś o naszej psychice, musimy podejść sami. Przeprowadzenie testu na grupie, która może się ze sobą konsultować jest bezsensowne. Ten trop sprawdza się w kontekście błądzenia po świecie „Mistrza”, który – jak mi się wydaję – stawia sobie za cel igranie z psychiką widza. Anderson zmusza do tego, aby każdy błądził sam, aby każdy stał się pacjentem obijającym się o ściany labiryntu znajdującego się w swojej głowie.

Test Rorschacha posłużyć może również jako figura tego, co sprawia, że „Mistrz” stawia opór widzowi. Mianowicie, wydaję mi się, że efekt wyobcowania, niemal całkowitej nieprzystawalności „Mistrza” do innych produkcji (i to nie tylko Andersona) osiągnięty zostaje dzięki rytmowi filmu i umiejętnie stosowanym „urwaniom” poszczególnych wątków. Gdyby pokusić się o przedstawienie rytmu „Mistrza” w formie graficznej, to okazałoby się, że nieregularna plama atramentu, która tworzy na kartce papieru dziwne i niepokojące kształty byłaby idealnym modelem. Zarówno w warstwie wizualnej, jak i dźwiękowej (użycie soundtracku Greenwooda w filmie jest przedziwne, „arytmiczne”) Anderson konsekwentnie dąży do tego, aby rozpraszać widza, utrudniać mu odbiór i odszukiwanie ciągów przyczyn i skutków. Na nic zdaje się to, że historia wydaje się być dość prosta, a film – oglądany we fragmentach – zupełnie zrozumiały. Problem pojawia się wtedy, gdy przychodzi czas na syntezę.

W trakcie przeprowadzania testów psychologicznych Mistrz zadaje pytania Freddiemu i stanowczo zabrania mu mrugać. W momencie, gdy powieka badanego opada test zaczyna się od nowa. Anderson robi z nami to samo. Poprzez celowe zaburzenie rytmu i serie niedopowiedzeń zmusza nas do tego, aby mrugać i wciąż zaczynać patrzeć od nowa. Kiedy oswajamy się z jedną planszą Rorschacha pojawia się kolejna, i kolejna. Umysł wciąż błądzi.

KILKA SŁÓW NA KONIEC

Widziałem „Mistrza” jedynie raz i, jak podkreśliłem na początku tekstu, nie uważam, że pierwszy seans umożliwia jednoznaczną interpretację, w której istnienie szczerze wątpię. Tekst jest próbą zmierzenia się z nowym filmem Andersona.

Uważam, że tego typu podejście jest uczciwsze, niż taktyka przyjęta przez 90% krytyków i recenzentów, którzy zachwalają Hoffmana i Phoenixa oraz piszą o powiązaniu postaci Mistrza z ojcem scjentologii, L. Ronem Hubbardem. Obsada rzeczywiście sprawdza się doskonale, a biografie postaci Hoffmana i Hubbarda mają wiele punktów wspólnych (zainteresowanych odsyłam tu), ale oparcie tekstu na tych punktach świadczy dla mnie o tym, że recenzent po seansie znalazł się w kropce, więc zdecydował się na wybrnięcie z sytuacji w najmniej inwazyjny sposób. Po prostu głupio krytykować coś, czego do końca się nie rozumie. Tym bardziej, jeśli na pierwszym planie dwóch świetnych aktorów, a za sterami statku Anderson. Najlepiej zatem przemilczeć niepewności, rozpłynąć się nad aktorstwem i, na wszelki wypadek, ocenić pozytywnie.

Ja jednoznacznej oceny chciałbym uniknąć. Nie polecę również tego filmu wszystkim, choć na relację pomiędzy Hoffmanem i Phoenixem patrzy się wyśmienicie. „Mistrz” jest filmem hipnotyzującym, dziwnym, stawiającym opór. To nie jest ten typ kina, któremu wystawia się średnie oceny. Istnieją jedynie dwie możliwości – Anderson stworzył arcydzieło lub pretensjonalny twór, który jedynie mami widza swoją pozorną niezwykłością. Osobiście skłaniałbym się ku pierwszej opcji, ale na jednoznaczne sądy jeszcze za wcześnie. Okrzyk „Mistrz jest wielki” musi jeszcze poczekać.


[1] Choć tego typu zabiegi są obecne w kinie od lat dwudziestych, to zdaje się, że dopiero lata osiemdziesiąte i dziewięćdziesiąte uczyniły z nich rzecz uniwersalną. Wcześniej, tego typu figury charakterystyczne były raczej dla kina festiwalowego, pozostającego na boku głównego obiegu.

REKLAMA