James Bond i amfetamina, czyli notatki na marginesie lektury „Moonrakera” Iana Fleminga
Seria filmów o Agencie 007 jest jednym z najpopularniejszych tasiemców w historii przemysłu filmowego. Już od pięćdziesięciu lat publiczność na całym świecie z niecierpliwością wyczekuje premier kolejnych odsłon tego cyklu. Odtwórcy głównych ról ciągle się zmieniają, publiczność pozostaje jednak wierna.
Wszyscy miłośnicy Jamesa Bonda zapewne doskonale zdają sobie sprawę z faktu, iż postać ta narodziła się na kartach powieści Iana Fleminga. Książki te cieszą się jednak znacznie mniejszą popularnością niż ich celuloidowi kuzyni. O ile z dużym prawdopodobieństwem można stwierdzić, że praktycznie każdy z nas widział choć jeden film z Bondem, o tyle twórczość Fleminga pozostaje w większości białą plamą. Ciężko jednoznacznie ocenić, dlaczego tak jest. Obiegowa opinia mówi, że nie jest to literatura najwyższych lotów, która na dodatek bardzo źle zniosła próbę czasu.
Nie do końca dowierzałem tym pogłoskom, dlatego też, gdy tylko wpadł mi w ręce książkowy Moonraker, bez wahania zabrałem się do lektury. Chciałem wyrobić sobie własną opinię i przede wszystkim przekonać się, w jakim stopniu tak lubiane przeze mnie filmy są zbieżne z oryginalną wizją pisarza.
Początkowo planowałem skupić się na wyliczaniu rozbieżności między książką, a ekranizacją – miał to być „kręgosłup” niniejszego artykułu. Niestety, okazało się to niemożliwe, ponieważ…. oba dzieła nie mają praktycznie żadnych elementów wspólnych! Filmowy Moonraker ma więcej wspólnego z Gwiezdnymi Wojnami niż z powieścią Fleminga. Dobitnie świadczy o tym chociażby fakt, iż chcąc zdyskontować wielki sukces filmu producenci namówili Christopera Wooda, aby przygotował i wydał książkę na podstawie własnego scenariusza! Może to i dobrze, gdyż ten film jest jednym z najsłabszych punktów serii.
Mimo wszystko uznałem, że warto jednak pochylić się nad oryginalną książka Iana Fleminga, gdyż na jej przykładzie można doskonale zaobserwować, jak daleko wizerunek filmowego Bonda odbiega od funkcjonującego na kartach powieści pierwowzoru. Po drugie zaś, Moonraker to kawał bardzo przyzwoitej literatury szpiegowskiej, która z powodzeniem mogłaby zostać ponownie (a w zasadzie po raz pierwszy) przeniesiona na ekran. Zamierzam przedstawić kilka argumentów na potwierdzenie tej tezy.
Fabuła książki jest prosta, ale wciągająca. Ciekawe zawiązanie akcji sprawia, że już od pierwszych stron nie można się oderwać od lektury. Hugo Drax (w filmie też występuje postać o takim imieniu, ale na tym lista podobieństw naprawdę się kończy) jest tajemniczym milionerem, który z własnych pieniędzy sponsoruje budowę niezwykle nowoczesnego systemu rakietowego, który zapewni Zjednoczonemu Królestwu pozycje militarnego giganta. Drax zostaje błyskawicznie obwołany bohaterem narodowym. Jednak milioner oprócz pomagania ojczyźnie ma jeszcze jedną pasję – uwielbia grać w karty na wysokie stawki. Jeszcze nigdy nie zdarzyło mu się przegrać. Tak niesłychanie dobra passa zaczęła się niektórym wydawać dosyć podejrzana. Tutaj do „gry” włącza się najlepszy szuler brytyjskiej Secret Service, czyli James Bond. Nie zaskoczy chyba nikogo informacja, że Drax nie zamierza wykorzystać swojej „tarczy antyrakietowej” do ochrony Imperium Brytyjskiego.
Filmy o Agencie 007 charakteryzują się pewną ahistorycznością. Fabuły przez nie opowiadane mogłyby się dziać w każdych czasach. Moonraker jest bardzo mocno osadzony w realiach epoki. W książce przewija się wiele tematów, którymi świat zachodni żył w tamtych czasach. Szczególnie mocno widoczny jest tutaj powszechny w latach pięćdziesiątych minionego wieku lęk przed bombą atomową.
Książka jest mroczna i poważna, niemal namacalnie da się wyczuć, że powstała ona podczas najgorętszego etapu zimnej wojny, kiedy to w przydomowych ogródkach ludzie budowali schrony.
Znakiem czasu jest również to, że wszyscy pojawiający się w powieści Niemcy są fanatycznymi nazistami, których największym marzeniem jest zniszczenie Anglii. Ian Fleming, mimo dziesięciu lat, które minęły od zakończenia II wojny światowej, nie wyzbył się awersji do naszych zachodnich sąsiadów. Pikanterii całej historii dodaje fakt, iż działają oni w zmowie ze Związkiem Radzieckim!
Warto tutaj zwrócić uwagę na fakt, iż pierwszy film z serii – Dr. No – miał swoją premierę w 1962 roku, kiedy widmo nuklearnej zagłady nieco się oddaliło. Ludzie przestali bać się o jutro i zaczęli pełną piersią korzystać z owoców powojennego boomu gospodarczego. Dlatego bondowskie filmy są znacznie lżejsze w odbiorze, a Rosjan i Niemców zastępowali członkowie nieistniejącej – więc nie budzącej lęku – organizacji “Widmo”.
Jednak Moonraker jest tak interesujący nie tylko z powodu dobrze nakreślonego tła, ale przede wszystkim dzięki ciekawej i niejednoznacznej postaci Bonda. Książkowy 007 jest bowiem zwykłym, momentami słabym człowiekiem! Oczywiście, w dalszym ciągu pozostaje doskonale wyszkolonym agentem. Ratowanie świata nie przychodzi mu jednak łatwo, osiąga swój cel z wyraźnym wysiłkiem, a w jednym przypadku daje się całkowicie wyprowadzić w pole przeciwnikowi i tylko dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności ratuje życie. 007 doznaje też wielu poważnych, „niekomiksowych” obrażeń, których skutki odczuwa do końca powieści. W czasie lektury momentami miałem głębokie wątpliwości, czy jego misja aby na pewno zakończy się powodzeniem!
Bond nie ma do dyspozycji praktycznie żadnych ułatwiających życie urządzeń. W kryzysowej sytuacji chętnie sięga natomiast po amfetaminę, dzięki której może dłużej zachować energię i przytomność umysłu!
Jednak i w tym aspekcie autor zadbał o realizm – po pewnym czasie 007 zaczyna odczuwać negatywne następstwa zażycia i zarzeka się, że nie będzie już mieszał prochów z alkoholem. W filmach z oczywistych względów Bond raczej walczył z narkotykami, niż je brał. A szkoda, bo gdyby rozbudować ten wątek, mógłby on być niezwykle ciekawy.
Jednakże elementem, który w największym stopniu odróżnia książkę od filmów jest pogłębienie portretu psychologiczny głównego bohatera. W Moonrakerze Iana Fleminga James Bond jest pełnym wątpliwości, samotnym człowiekiem, który natychmiast wydaje wszystkie zarobione pieniądze, bo wie, że raczej nie ma szans dożyć emerytury. W kilku filmach z serii również próbowano nawiązać do wewnętrznych rozterek bohatera, ale raczej z niezbyt dobrym skutkiem. Ciężko jest bowiem zgrabnie połączyć rozbuchane sceny akcji z walką wewnętrzną. W charakterze ciekawostki warto dodać, że w całej opowieści Fleminga Bond ani razu nie musi korzystać z przywileju, jaki daje mu posiadanie licencji na zabijanie.
Inaczej są także zarysowane relacje z kobietami. Filmowy James Bond traktuje je czysto przedmiotowo i bez specjalnego szacunku. Dziewczyny Bonda stanowią jedynie elementy tła – w uniwersum serii funkcjonują na takich samych zasadach, jak kolejne samochody czy konstruowane przez Q gadżety. W książkowym Moonrakerze sprawa wygląda zupełnie inaczej – 007 nie jest mizoginem, a główna postać kobieca Gala Brand odgrywa ważną rolę w fabule. W pewnym momencie opuszczamy Bonda i śledzimy akcję właśnie z perspektywy Gali! Również relacje między tą parą są znacznie pogłębione w porównaniu do „związków” ukazywanych w filmowych adaptacjach – Bond nie jest tutaj superbohaterem i doznaje w sferze uczuciowej bolesnego zawodu. Pojawienie się tego motywu jest jeszcze bardziej zaskakujące niż doznane rany.
Mimo to książkowy Moonraker jest jednak przede wszystkim trzymającą w napięciu powieścią szpiegowską. W ramach swojego gatunku jest to naprawdę dobra lektura, a takie sceny, jak karciany pojedynek grających na wysokie stawki szulerów, na długo zapadają w pamięć. Oczywiście, jeżeli by oceniać książkę w oderwaniu od filmowej serii, to ciągle jest to stosunkowo lekka i bezbolesna lektura, jednak takie elementy, jak doskonale oddany duch epoki, „śmiertelność” głównego bohatera czy świetnie napisany rozdział karciany, wynoszą Moonrakera na wyższy poziom.
Oczywiście, zdaję sobie sprawę z faktu, że to właśnie przerysowanie i wybór takiej a nie innej konwencji zapewnił tak wielkie powodzenie tym filmom – widzowie cenili oryginalne podejście do tematu. Jednak z czasem formuła zaczęła się wyczerpywać. Na szczęście producenci po latach kręcenia lekkich filmów szpiegowskich również zwrócili uwagę na potencjał kryjący się w oryginalnych książkach. Casino Royale z Danielem Craigiem bardzo ściśle trzymało się powieści Iana Fleminga i okazało się wielkim sukcesem. Zarówno widzowie jak i krytycy przyjęli z entuzjazmem tę modyfikację. Mam szczerą nadzieję, że ten trend się utrzyma. Materiału źródłowego jest bowiem pod dostatkiem.
Malkontenci mogliby narzekać, że ponowne ekranizowanie tych samych książek dobitnie świadczy o upadku współczesnej kinematografii. Jednak, jak już wspomniałem, powieści te nie mają wiele wspólnego z oryginalnymi filmami. W końcu kto nie chciałby zobaczyć poważnego thrillera osadzonego w realiach wczesnych lat pięćdziesiątych? Oczywiście nie licząc Niemców i identyfikujących się ze spuścizną Związku Radzieckiego Rosjan.
Tekst z archiwum film.org.pl (29.10.2012r.)