search
REKLAMA
Artykuł

GRUDZIEŃ Z FANTASY – KRULL

Grzegorz Fortuna

15 grudnia 2013

REKLAMA

affiche„Krull” miał być hitem. I nic dziwnego, że producenci spodziewali się sporego sukcesu. Był rok 1983, na ekranach rządzili Luke Skywalker i Conan Barbarzyńca. Wydawało się, że to idealny okres dla wielkiej przygody – dla wspaniałych bohaterów kina fantastycznego, którzy ratowali swoje światy przed zakusami Zła, dla niewiast w opałach i mędrców, którzy wskażą właściwą drogę. Być może właśnie dlatego producenci „Krulla” nie żałowali pieniędzy; budżet wyniósł astronomiczną jak na tamte czasy kwotę 45 milionów dolarów (mniej więcej tyle, ile kosztowało „Imperium kontratakuje” i „Conan Barbarzyńca” razem wzięte), w londyńskim Pinewood Studios zbudowano dwadzieścia trzy skomplikowane scenografie, przedstawiające tytułowy świat, a część scen sfilmowano we Włoszech i na Wyspach Kanaryjskich.

Coś jedna poszło nie tak. „Krull” spotkał się z wyjątkowo chłodnym przyjęciem wśród widzów i krytyków, zebrał głównie negatywne recenzje, a w amerykańskich kinach zarobił marne 16,5 miliona dolarów – to bardzo niewiele, biorąc pod uwagę, że połowa tej sumy wylądowała w kieszeniach kiniarzy. I choć na podstawie „Krulla” powstała później gra komputerowa (jedna z pierwszych gier wideo na podstawie filmu, w które dało się w ogóle grać), powieść i komiks, świat wykreowany przez reżysera Petera Yatesa wydaje się dziś zupełnie zapomniany. W pewnych kręgach „Krull” jest co prawda uznawany za dzieło kultowe, ale w zbiorowej świadomości właściwie nie istnieje.

Krull2

Kiedy patrzy się na „Krulla” z dzisiejszej perspektywy, ta sytuacja wydaje się jednocześnie zrozumiała i niezrozumiała. Zrozumiała, bo nie ma wątpliwości, że film Yatesa to w dużej mierze dzieło odtwórcze i nastawione na powielanie sprawdzonych schematów fabularnych. Przedstawiona w filmie historia wygląda zresztą tak, jakby ktoś przepisał ją z archaicznego podręcznika do gier RPG. Na odległej planecie Krull, atakowanej przez okrutną Bestię, ma dojść do zaślubin księcia Colwyna (Ken Marshall) i księżniczki Lyssy (Lysette Anthony). Dzięki tej ceremonii dwa zwaśnione królestwa połączą siły i stawią czoła nadchodzącej armii Zabójców (nie żartuję, czarny charakter naprawdę nazywa się tu Bestia, a jego podwładni to Zabójcy; cóż, scenarzysta nie byłby chyba najlepszym copywriterem). Uroczystość zostaje jednak przerwana przez Zabójców, którzy porywają Lyssę i zabijają wszystkich poza księciem. Colwyn, odnaleziony i uratowany przez lokalnego starca, wyrusza w podróż – nietrudno odgadnąć, że będzie musiał ocalić żonę, a wraz z nią cały swój świat.

krull5

Szybko okazuje się, że większość zwrotów akcji także będzie można łatwo przewidzieć. Bohaterowie wędrują od miejsca A do miejsca B, by zdobyć przedmiot lub informację, która pozwoli im pójść do miejsca C – najpierw muszą znaleźć magiczny dziryt (ten z plakatu), później udać się do ślepego mędrca, który wskaże im dalszą drogę itd. Fabuła „Krulla” przygotowana została od linijki, a każda spotykana po drodze postać realizuje jakiś archetyp kina fantastycznego. Mamy więc energicznego i odważnego księcia w legginsach, który nie grzeszy rozsądkiem, urodziwą księżniczkę w opałach, herszta bandytów o złotym sercu i – obowiązkowego, niestety – błazna.

Co jednak zaskakujące, każdy fabularny pomysł z recyklingu jest w „Krullu” neutralizowany przez niezwykłe pokłady kreatywności, która udzieliła się scenografom i specom od efektów specjalnych.

Świat „Krulla” jest jednocześnie szalony i eklektyczny. Pozytywni bohaterowie jeżdżą na koniach i walczą za pomocą mieczy, toporów i włóczni, ale już Zabójcy wyposażeni zostali w dzidy strzelające laserem, wyraźnie inspirowane gwiezdną trylogią George’a Lucasa. Bestia to z kolei tutejszy Sauron – jego siedzibą jest Czarna Forteca, wielki statek kosmiczny w kształcie skalistej góry, który zmienia położenie codziennie o zachodzie słońca. Bestia uosabiana jest zresztą na początku filmu przez wielkie, obłędne oko, w którym błądzi księżniczka Lyssa.

krull2-1024

Największe wrażenie robią chyba wnętrza Fortecy (zaprojektowane przez Herberta Westbrooka), przypominające najbardziej szalone obrazy Salvadora Dalego. Kolejne pomieszczenia wyglądają jak upiorne konstrukty złożone z ogromnych kości – w jednej ze scen Lyssa musi uciekać przed przesuwającymi się zębami, w innej bohaterowie przechodzą przez wielką łapę. I mogę sobie tylko wyobrazić, ile nieprzespanych nocy „Krull” zafundował swego czasu młodocianym widzom, niektóre pomysły twórców wykraczają bowiem daleko poza granice kina familijnego. Zabójcy to tak naprawdę zakrwawione, oślizłe larwy umieszczone w czarnych zbrojach (kiedy zostają zabici, larwa ucieka z krzykiem i chowa się w ziemi), a Bestia – pokazana w pełnej krasie w finale – wygląda jak płód arlekina zmiksowany z Xtro. Odpowiedzialny za design postaci Nick Maley wspominał, że strój aktorki wcielającej się w Bestię był jednym z najbardziej zaawansowanych kostiumów w historii kina – kreatura miała bowiem elektronicznie sterowane palce i widoczne na zewnątrz serce, które naprawdę pompowało wlewany w kostium płyn. Wielka szkoda, że w filmie niezbyt dokładnie to widać.

„Krull” wydaje się ponadto jednym z tych filmów, których – zabrzmi to jak banał, ale co tam – prawie się już dzisiaj nie robi. Fabuła może i jest oczywista, ale oferuje kilka szczerze wzruszających momentów, Ken Marshall, czyli filmowy Colwyn, wygląda trochę jak legenda kina przygodowego lat trzydziestych, Errol Flynn, księżniczka o niewinnej twarzy zawsze pozostaje wierna mężowi, Zło jest brudne i brzydkie, a w tle słychać epicką muzykę Jamesa Hornera. Na półtorej godziny przenosimy się do innego świata, fantastycznego i prostego jednocześnie – świata, w którym dobro zawsze odniesie zwycięstwo, a prawdziwa miłość jest lekarstwem na wszystko. I ta urokliwa naiwność – w połączeniu z wyobraźnią twórców – do dziś stanowi o sile „Krulla”.

 

A na koniec sentymentalne post scriptum. Ken Marshall, już bez bujnej czupryny i legginsów, po trzydziestu latach znów trzyma magiczny Dziryt:

REKLAMA