Gra o tron – podsumowanie piątego sezonu
[W tekście aż roi się od spoilerów, jeśli nie chcesz na nie trafić, nie czytaj i nie scrolluj niżej]
Kiedy Arya Stark wsiadła na pokład statku, który już wkrótce miał przybić do brzegów Braavos, wiele osób odczuwało prawdopodobnie skutki przyśpieszonego pulsu. Za plecami bohaterki pozostawało trzęsące się w posadach Westeros. Wśród korytarzy Królewskiej Przystani zabito najważniejszego z rodu Lannisterów, a za sprawą wojsk Stannisa autonomię utracił Mur, będący jak do tej pory stroną dystansującą się od rozgrywek o Żelazny Tron. Większość serialowych widzów doskonale zna pojęcie cliff hangera i wie, że na koniec sezonu wszystko musi płonąć, aby rozgrzać widzów do czerwoności. Duża część zdaje sobie również sprawę z tego, że po miesiącach oczekiwań na kolejne odcinki serii finałowy żar przygasa, a początek nowego sezonu nawet nie zbliża się do temperatury osiągniętej przez serial przed wielomiesięczną przerwą. Piąta odsłona Gry o tron realizuje ten schemat z zapałem godnym komunistycznego stachanowca.
[quote]Po niedawnym finale sezonu z całym przekonaniem stwierdzam, że to jak do tej pory najgorsza część przepychanek o tron wykuty z mieczy poległych przeciwników.[/quote]
Po niedawnym finale sezonu z całym przekonaniem stwierdzam, że to jak do tej pory najgorsza część przepychanek o tron wykuty z mieczy poległych przeciwników. Poprzednie serie miały swoje wady, ale jednej rzeczy nie można im było zarzucić. Mianowicie dbałości o to, aby strategiczna układanka była dobrze skonstruowana, przekonująca nawet wtedy, gdy widz nie zgadza się z motywacjami bohaterów. W sezonie piątym wszystko ulega zmianie. Mamy do czynienia ze scenariuszowym chaosem oraz kiepskim rozwojem wątków i postaci. W efekcie najnowsza seria wygląda tak, jakby pierwsze siedem odcinków było przydługim i nudnawym wstępem do ostatnich trzech epizodów, w tym do jednego wybitnego – Hardhome.
Królewska Przystań i Meereen
To, co dzieje się w Królewskiej Przystani po śmierci Tywina Lannistera, woła o pomstę do nieba. Gra o tron nigdy nie była tak scenariuszowo niekompetentna jak w tym przypadku. Doskonale rozumiem, że po śmierci głowy rodu (do tego z ręki niechcianego potomka) pozycja Lannisterów zdecydowanie traci w sondażach. Rozumiem, że z Tommena jest taki król, jak z Joffreya pracownik Czerwonego Krzyża, ale nie zapominajmy o tym, że w stolicy pozostaje Cersei, Margaery i cała świta obstawiająca rodzinę królewską. Zamiast skupić się na rozgrywkach pomiędzy królową matką a Tyrellówną, twórcy decydują się jednak na przeniesienie środka ciężkości na sektę Wróbli, która pojawia się w zasadzie znikąd. Scenarzystom nie przeszkadza to jednak w tym, żeby uczynić Szarego Wróbla (postać bez żadnej ekranowej charyzmy, bez stojącej za nią historii) człowiekiem, który zaczyna rozdawać karty.
Pojawienie się fanatyzmu religijnego jest w przypadku Królewskiej Przystani uzasadnione, co do tego nie ma żadnych wątpliwości. Władza królewska jest słaba, a ludność ma dość arystokratycznych potyczek, przez które cierpią prości ludzie. W takiej sytuacji łatwo zasiać ziarno przedstawicielom sekty stojącej w opozycji do dworskiego przepychu. Sposób, w jaki Wróble wkraczają do świata Westeros, jest już jednak karygodny. Widz zostaje po prostu postawiony przed faktem dokonanym. Z odcinka na odcinek w skrupulatnie budowanym świecie układów i układzików pojawia się bezimienna banda, która zaczyna rozstawiać po kątach postacie będące do tej pory mistrzami intryg.
[quote]Sposób, w jaki Wróble wkraczają do świata Westeros, jest już jednak karygodny.[/quote]
Gdyby scenarzyści umiejętnie wprowadzili sektę pomiędzy brudne alejki Królewskiej Przystani, pokazując sposób, w jaki zdobywa coraz większe wpływy, ten wątek miałby naprawdę duży potencjał. Niestety, w zaistniałej sytuacji pojawienie się Wróbli jest analogiczne do sytuacji, w której w trakcie zaawansowanej szachowej rozgrywki ktoś stawia na planszy zupełnie nowy pionek. Niezwykle tania zagrywka.
Niestety z podobną sytuacją mamy do czynienia po drugiej stronie Wąskiego Morza, w Meereen. Wątku Daenerys nie chce tym razem krytykować zbyt mocno, ponieważ dostało mu się już przy moim ostatnim tekście poświęconym Grze o tron (KLIK), niemniej pojawienie się Synów Harpii również budzi wiele wątpliwości. Rozumiem, że milczące oblicza skryte za maską budzą ciekawość, ale ta szybko ustępuje miejsca irytacji, gdy okazuje się, że grupa zamaskowanych wojowników gromi (ponoć elitarne) wojska Daenerys niczym bandę niedoświadczonych szeregowców. Nieskalani byli przedstawieni jako ludzie od dziecka szkoleni do walki, nie znający nic prócz wojny. Z ich pomocą potomkini Targaryenów bez większych przygód odbiła Meeren. Jak się okazuje – jedynie po to, aby za moment ci sami Nieskalani dawali podejść się jak dzieciaki tym samym mieszkańcom Meereen, tyle że w złotych maskach. Słabe, aczkolwiek w przeciwieństwie do Wróbli możliwe do wybronienia. W końcu dywersja i przewaga płynąca z walki na własnym terenie to rzecz znana nie od dziś.
Stannis Baratheon i jego marsz na Winterfell
Po finale czwartego sezonu bardzo liczyłem na wątek Stannisa, którego niemal od początku serialu kreowano na jednego z najlepszych taktyków w całym Westeros. Jego atak na Królewską Przystań był jednym z najbardziej emocjonujących momentów poprzednich epizodów, szalenie ciekawe było również przeniesienie wojsk w kierunku Muru. Stannis miał pod sobą Wrony oraz Dzikich, co przy odpowiednim podejściu mogło poskutkować zbudowaniem armii, która z łatwością mogłaby poradzić sobie z Boltonami okupującymi Winterfell. Niestety, scenarzyści poszli w zaparte i stwierdzili, że do uprawomocnienia taktycznej maestrii Stannisa wystarczy nieustanne pokazywanie go w okolicy mapy, na której rozstawiono figury symbolizujące znajdujące się w okolicy wojska. Ta postać, mimo ogromnego potencjału, po prostu nie ewoluuje, nie wyciąga żadnych konsekwencji ze swoich doświadczeń.
Oczywiście, można usiłować tego wątku bronić, wskazywać palcem na Melisandrę i krzyczeć, że to zła wiedźma, która opętała porządnego Baratheona. Niemniej, nawet gdyby uznać, że Stannis faktycznie stracił rozum, to jego szaleństwo jest całkowicie nijakie, nieznośnie letnie. Swoim skomplikowaniem bohater przypomina nieco postacie z kreskówek. Na jego lewym ramieniu siedzi aniołek w postaci mądrego Davosa, na prawym diabełek o ponętnym obliczu Melisandry. Biedny Stannis krząta się pomiędzy jednym a drugim, by w końcu wybrać (w każdym przypadku) poradę piekielnego doradcy. I tak w kółko, aż do zamordowania własnej córki i domniemanej śmierci, choć na jej ostatecznie potwierdzenie musimy poczekać około roku.
[quote]Niemniej, nawet gdyby uznać, że Stannis faktycznie stracił rozum, to jego szaleństwo jest całkowicie nijakie, nieznośnie letnie.[/quote]
Śmierć Shireen owszem, była smutna (nawet mimo kiepskiego aktorstwa), ponieważ chorująca na oszpecającą chorobę dziewczynka była chyba jednym niewinnym dzieckiem w okrutnym świecie Gry o tron. Zastanówmy się jednak, czy wniosła do wątku Stannisa aż tak wiele? Czy była potrzebna, żeby jednoznacznie potwierdzić uzależnienie wodza od wiedźmy? Raczej nie, o nim wiedzieliśmy już od wielu odcinków. Czy przyczyniła się do odbicia Winterfell za pomocą magii ognia? Chwała Bogu nie, bo zdobycie twierdzy dzięki jakiemuś czary-mary byłoby policzkiem wymierzonym widzowi, który ponad rok czekał na rozwiązanie taktycznych przepychanek pomiędzy Stannisem a Boltonami. Po śmierci Shireen jej ojciec wciąż tkwi w tym samym punkcie. Łamie go dopiero dezercja Melisandry, która prawdopodobnie wykorzysta ofiarę z Shireen w zupełnie innym celu, niż myślał Stannis.
Finał tego wątku, rozgrywający się w ostatnim epizodzie sezonu, jest zatem całkiem przejmujący. Samobójczy atak na Winterfell pozwala spojrzeć na Stannisa z innej, bardziej ludzkiej perspektywy. To już nie pseudo-taktyk znad namiotowej mapki, ale rzucony na kolana człowiek usiłujący utrzymać iluzję słuszności swoich chybionych wyborów. Szkoda, że musieliśmy czekać na jego przemianę tak długo, jeszcze większa szkoda, że po kilku minutach zakończyła ją najprawdopodobniej valyriańska stal.
Dorne i Braavos
Dorne i Braavos to dwie nowe lokacje, z którymi związane były dość duże nadzieje. Po jednej stronie dom Martellów, wciąż opłakujacych brutalną śmierć Oberyna, po drugiej kraina, która za sprawą poprzednich sezonów stała się tajemniczym domem wojowników oraz morderców. Po raz kolejny oczekiwania znacząco przerosły jednak to, co zaserwowali nam twórcy serialu. Gdyby nowe lokacje się w piątym sezonie nie pojawiły, nie miałoby to w zasadzie na niego zbyt wielkiego wpływu. Zarówno monotonny trening Aryi, jak i otrucie Myrcelli obyłyby się bez ciągłych powrotów kamery na obce lądy. Wystarczyłoby, żeby zaćwierkał o nich któryś z małych ptaszków Varysa.
Jeśli chodzi o Dorne, nie mogę pozbyć się wrażenia, że twórcy chcieli za jego pomocą po prostu uwieść widzów. Jedną z pokus miałoby być architektoniczne piękno pałacu Alkazar w Sewilli, czyli kompleksu, który w serialu odegrał rolę rezydencji Martellów. Druga pokusa ma charakter cielesny i materializuje się w postaci Elarii Sand i jej Piaskowych Węży, będących w rzeczywistości trzema kobietami, z których przynajmniej jedna z ogromną chęcią prezentuje swoje wdzięki. Cały bunt wszczęty przez Ellarię jest równie głupiutki, jak akcja odbicia Myrcelli z rąk rodu Martellów przez Jaimego i Bronna. To taka scenariuszowa burza w szklance wody. Przez chwilę obiecuje się widzowi, że będzie świadkiem wydarzeń ważnych i zajmujących, by zaraz potem rozczarować go totalnym brakiem pomysłu na sensowny rozwój rozpoczętego wątku. A ten, w obu przypadkach, urywa się w zasadzie zaraz po tym, gdy mógłby na dobre się rozpocząć. Szybka i mało widowiskowa interwencja Dorana Martella wystarcza do tego, aby skutecznie ukatrupić dynamikę obu historii. Dorne szybko zamienia się tym samym w pocztówkową lokację, w obrębie której dzieje się niewiele więcej niż przy niedzielnej kawce i ciasteczku. Z pomocą przychodzi dopiero cliffhanger.
[quote]Cały bunt wszczęty przez Ellarię jest równie głupiutki, jak akcja odbicia Myrcelli z rąk rodu Martellów przez Jaimego i Bronna.[/quote]
Braavos jest w zasadzie przeciwieństwem Dorne, ponieważ zamiast ładnych widoków oraz nie mniej atrakcyjnych kobiecych piersi, przez większość czasu oglądamy w nim krzątającą się po ciemnych pomieszczeniach Aryę. Ja rozumiem, że Dom Czerni i Bieli, że tajemniczość, że dziwne rytuały, ale na Boga, czy po to czekaliśmy na przybycie Starkówny do Braavos, aby słuchać newage’owych gadek Jagena? Dobrze, że z czasem Arya bierze sprawy w swoje ręce bez względu na konsekwencje.
Sansa, Fetor, Brienne i znikające postacie
Największą zaletą Brianne jest to, że jest jej w piątym sezonie niedużo. Ilekroć się już jednak pojawi, wciąż powtarza te same głupoty, które słyszymy od niezliczonej ilości odcinków. „Przyrzekłam wierność Twojej matce Pani, jestem taka honorowa, będę dzień i noc spoglądać w okienko jak Romeo na balkon Julii” – czy tylko u mnie wywołuje to turbulencje treści żołądkowej? I dlaczego tak słaba postać co sezon ukatrupia któregoś z głównych bohaterów?
W końcu Sansa i Fetor. Przyjmijmy, że Bolton faktycznie jest mistrzowskim kosiarzem umysłów i istotnie pozbawił Theona umiejętności samodzielnego myślenia. Niech będzie, kupuję to. Nie uwierzę jednak, że uzbrojony mężczyzna będzie słuchał pod drzwiami, jak jego oprawca gwałci mu siostrę i chociażby nie pomyśli o jakiejś formie buntu. Chwała za to, że Theon w końcu się postawił (oczywiście w epizodzie dziesiątym, bo cliffhanger). Nie zmienia to jednak faktu, że Fetor powinien ocknąć się już dawno. Scenarzyści zdecydowanie zagalopowali się z rozwojem jego toksycznej relacji z Ramsayem. Amerykańska publika i krytyka zdaje się jednak ten fakt ignorować. Z ich perspektywy lepiej wszcząć lament i niemal zbojkotować serial, ponieważ ktoś śmiał zgwałcić jedną z lubianych bohaterek. Faktycznie, w świecie Gry o tron gwałt to po prostu coś niesłychanego.
Pozostaje sprawa znikających postaci, bo trudno inaczej nazwać to, co stało się nagle z Baelishem, Tommenem i Margaery. Pomijam w tej wyliczance Varysa, ponieważ znalazł się w ostatnim odcinku. Zrozumiałbym ich zniknięcia w momencie, gdy byłyby uzasadnione fabularnie, ale nie – ich postacie odgrywają ważną rolę i nagle po prostu znikają. To dobitny dowód na scenariuszową chaotyczność piątego sezonu serii.
Uczta dla Wron
Mimo wyraźnej słabości względem poprzednich czterech sezonów, seria piąta również ma swoje momenty. Niepokojące jest jednak to, że wiele z nich ma miejsce dopiero w epizodzie dziesiątym. Uczeni doświadczeniem nie powinniśmy zatem liczyć na to, że za rok finałowy ogień wciąż będzie płonął. Ogólnie rzecz biorąc, sezon piąty pełen jest nieporadnego wodolejstwa, które z trudem usiłuje dociągnąć serial do kulminacyjnych trzech epizodów. Na tle ekranowej nudy zdecydowanie wybija się jednak wątek Nocnej Straży, który dosłownie eksploduje w epizodzie ósmym, czyli wspominanym Hardhome.
[quote]Degradacja ideałów przyświecających Straży, przejawiająca się zarówno w zachowaniach samych Wron, jak i w atmosferze panującej na Murze i Czarnym Zamku, to zdecydowanie najdojrzalszy i najlepiej poprowadzony wątek sezonu.[/quote]
Wrony są jednak zajmujące nie tylko ze względu na epicką bitwę z demonicznymi siłami powołanymi do życia przez nekromanckie zdolności Białych Wędrowców. Degradacja ideałów przyświecających Straży, przejawiająca się zarówno w zachowaniach samych Wron, jak i w atmosferze panującej na Murze i Czarnym Zamku, to zdecydowanie najdojrzalszy i najlepiej poprowadzony wątek sezonu. Śledzenie poczynań Snowa wywołuje smutek związany z tym, że widz szybko orientuje się, że bohater pojawił się na Murze zbyt późno, że czasy idealistów dawno minęły. Szlachetny mit Nocnej Straży umiera z każdym odcinkiem, a wraz z nim kruszą się kolejne kamienie zapewniające chociażby iluzoryczną ochronę przed siłami nieumarłych. Sztylety wbijane w ciało Snowa w finale ostatniego epizodu to szalenie wymowne przypieczętowanie postępującego rozkładu. „Za Straż” – powtarzają kolejni oprawcy przebijający ciało Lorda Dowódcy. W ich ustach słowa, będące niegdyś świętością, nabierają jednak niezwykle gorzkiego, ironicznego wyrazu. Nie ma już Nocnej Straży. Na Murze pozostała banda oprychów martwiących się jedynie o własną skórę.
Po raz kolejny nie zawodzą również Dzicy. Pozostaje liczyć, że Tormund zrobi z Alliserem Thornem to samo, co z pyskującym Lordem Kości. Rozwój relacji pomiędzy ludźmi spoza Muru, a przychylnymi Snowowi Wronami od samego początku jest niezwykle interesujący, ponieważ opiera się na czysto racjonalnych przesłankach. Pomijając idealizm młodego Lorda Dowódcy, pojednanie z Dzikimi to istotnie jedyna szansa na stawienie czoła Białym Wędrowcom. Brak ochrony w postaci Muru oraz brak charyzmatycznego dowódcy spowoduje, że kolejne zastępy ludzi będą dziesiątkowane przez armię nieumarłych, a co za tym idzie – zasilą jej szeregi. Jedynie zjednoczenie może zapewnić minimalizację strat w ludziach i powstrzymanie gwałtownego zwiększania się liczebności armii wroga. Snow to wiedział, pozostałe Wrony pozostają na to głuche.
[quote] Jedna dzika, troszcząca się o swoje dzieci, wykazała się większą determinacją, siłą i charyzmą niż cztery dornijskie rewolucjonistki, które szumnie obiecywały zemstę za śmierć Oberyna.[/quote]
Zresztą o sile ludzi zza Muru świadczy wielokrotnie już wspominany odcinek Hardhome. Jedna dzika, troszcząca się o swoje dzieci, wykazała się większą determinacją, siłą i charyzmą niż cztery dornijskie rewolucjonistki, które szumnie obiecywały zemstę za śmierć Oberyna. Postać epizodyczna całkowicie przyćmiła bohaterki, których wątek przewijał się praktycznie przez cały sezon.
Pomijając wydarzenia na Murze, cieszy również fakt, że do przodu ruszył wątek Daenerys. Atak Drogona na bandę Synów Harpii i widowiskowa ucieczka królowej na grzbiecie smoka to z pewnością zapowiedź zmiany jej polityki odnośnie mitycznych stworzeń. Nie spodziewam się wizyty Daenerys w Westeros przed rozpoczęciem ostatniego sezonu serii, niemniej po cichu liczę na to, że przydomek Matka Smoków przestanie być w jej przypadku jedynie kolejnym tytułem do kolekcji.
We know nothing, Jon Snow
Nieco tania seria cliffhangerów zaserwowana nam w ostatnim epizodzie doprowadziła w zasadzie do tego, że o sezonie szóstym wiemy zdecydowanie mniej, niż Jon Snow wie o życiu. Pewna nie jest śmierć Stannisa oraz Snowa, nie wiemy, co stało się z Sansą i Theonem, niejasna stała się sytuacja na Murze i w Braavos. Co knuje Melisandra? Czy do gry o tron włączy się Bran? W jaki sposób Cersei zemści się za upokarzający spacer po ulicach Królewskiej Przystani i otrucie Myrcelli? Gdzie podziali się Baelish, Margaery i Tommen? Co stanie się z Daenerys otoczoną przez dothrackich jeźdźców?
Ta liczba pytań w zupełności wystarcza do tego, aby zapomnieć o słabościach piątego sezonu i czekać na szóstą serię Gry o tron z nadzieją, że tym razem scenarzyści będą szanować widzów nieco bardziej. Mimo wylania sporej dawki jadu, prawdopodobnie za jakiś czas znów zarwę noc w wyczekiwaniu na otwarcie nowego sezonu. Tak to już jest z tym serialem i tak będzie zapewne aż do jego końca.
korekta: Kornelia Farynowska