search
REKLAMA
Analizy filmowe

Porąbane łóżko – analiza „Domu złego” Wojciecha Smarzowskiego

Tekst gościnny

4 października 2016

REKLAMA

Mówi się, że Smarzowski robi filmy o złych ludziach. Nawet on sam w rozmowie z Iwoną Muszytowską-Rzeszotek[1] przyznał, że nad Domem złym pracował, kiedy nie miał wiary w człowieka. Ale ja się z tym nie zgodzę. W obrazie z 2009 roku przewija się wiele postaci, wszystkie są w jakiś sposób przybrudzone, ale nie złe do szpiku kości. Wrażenie całkowitego przegnicia moralnego powoduje fakt, że wprawdzie reżyser nigdy nie wymyśla nowych wad narodowych Polaków albo generalnie przywar ludzkości, ale zawsze rysuje je jak najgrubszą kreską. I jak większość (wszystkie?) filmów tego autora, tak i Dom zły opowiada o mrokach duszy Polaków. Myślę, że głównie dlatego rodzima publiczność tak go ceni – poza alkoholizmem, cwaniactwem i wulgarnością, które tak chętnie przedstawia Smarzowski, Polaków charakteryzuje też uwielbienie dla umartwienia. Jeden z internautów mianował Smarzowskiego najwybitniejszym polskim reżyserem, bo, jak napisał: Po obejrzeniu dowolnego dzieła Smarzowskiego zostają na mózgu blizny.[2]  Z drugiej strony wydaje mi się, że próbujemy się wyleczyć z megalomanii, przesadzając w drugą stronę i oskarżając się o wszelkie możliwe zło. Wojciechowi Smarzowskiemu nie o to chyba jednak chodzi, ponieważ faktycznie bez skrupułów upublicznia ciemne strony ludzi, ale nic ponadto – pokazuje samą prawdę.

Dom zły, którego scenariusz dojrzewał kilkanaście lat, to film wielopoziomowy, a na każdym poziomie możemy znaleźć intrygę albo występek, demoralizację i upadek człowieka. Nawet zupełnie poboczne postaci, jak syn Dziabasa, mają krótką historię kryminalną (włamania, kradzieże), nie wspominając nawet o drobnych przestępstwach popełnianych przez milicjantów. Ale nie tylko zło jest tu obecne – choć żeby dostrzec jakieś jasne strony, trzeba mieć odrobinę dobrej woli. Głównych bohaterów: Edwarda Środonia (Arkadiusz Jakubiak) i porucznika Mroza (Bartłomiej Topa) łączy zbrodnia popełniona w tytułowym domu gdzieś w województwie krośnieńskim (obecnie podkarpackim). Pierwszy jest podejrzany o morderstwo, drugi usiłuje odkryć prawdę. Ta historia toczy się dwutorowo: w czasie rzeczywistym, czyli w 1982 roku obserwujemy wizję lokalną prowadzoną przez milicję; retrospekcje przenoszą nas do 1978, kiedy zbrodnia miała miejsce. Trzecia, amatorska kamera milicyjna z czarno-białą taśmą, rejestrująca wizję lokalną, dodaje jeszcze jeden wymiar do tej historii. Ale morderstwo jest tylko motywem przewodnim filmu, można nawet przypuszczać, że jedynie przykrywką dla właściwej opowieści i najbardziej zawikłanej intrygi.

Tak więc widz nie może być biernym odbiorcą – kino Smarzowskiego wymaga ogromnego skupienia i zaangażowania od publiczności; wydaje się, że reżyser ma bardzo wysokie mniemanie o kompetencjach swojej widowni. W Domu złym dwa główne wątki przeplatają się ze sobą i ani na chwilę nie pozwalają odetchnąć. Wiele wydarzeń dzieje się poza pierwszym planem i tylko bardzo uważny widz jest w stanie to zauważyć. Marcin Adamczak pisze: Wszystko dzieje się poza kadrem lub w dalekim jego planie, niejako z boku, na marginesie, obok pozornie głównego biegu akcji rozgrywają się sprawy dla przedstawionych wydarzeń kluczowe.[3] A to i tak nie zmienia faktu, że nie wystarczy tego utworu zobaczyć raz, żeby choć w połowie go zrozumieć. Jak twierdzi sam Smarzowski, jego dzieła takie właśnie mają być – wielowarstwowe i pozwalające się odkrywać wciąż na nowo[4].

W krótkiej scenie otwierającej film udział biorą milicjanci. W teorii w kadrze niewiele się dzieje: bohaterowie odpalają papierosy, ale krótkie wstawki muzyczne doskonale dopasowane do konwencji thrillera naprowadzają widza na trop, którym będzie podążał prawie do ostatniej minuty. Pierwszą osobą, którą poznajemy, jest Edward Środoń – bohater prowadzący narrację. Streszcza nam swoją historię w telegraficznym skrócie – do momentu niespodziewanej śmierci żony. Wcześniej wiódł życie szczęśliwe, niewolne od drobnych występków (jako nastolatek podpalał stogi siana, będąc dorosłym wepchnął kolegę do stawu), ale spokojne. Dobrze układało mu się z żoną, miał niezłą pracę – scenki z jego życia przedstawiane są pojedynczymi ujęciami, ot na tyle, żeby wprowadzić widza w życie bohatera. Kiedy żona Środonia umarła z powodu nagłego wylewu (oglądamy to z perspektywy innego pokoju; gdy wylewa się barszcz, który akurat niosła Grażyna, momentalnie nasuwa się skojarzenie z krwią, ale ona wcale się nie pojawia), jego życie zamieniło się w pasmo nieszczęść. Stracił pracę i pieniądze, wspomnienia o dawnym szczęściu nie pozwalały się odbić od dna, dlatego bohater postanowił wyprowadzić się jak najdalej – w Bieszczady i tam zacząć nowe życie. I prawdopodobnie, gdyby to był film innego reżysera, to historia miałaby tu swój szczęśliwy finał. Ale widzowie choć trochę zaznajomieni z kinem Smarzowskiego od razu domyślają się, że śmierć żony to dopiero początek nieszczęść, już choćby z tonu opowiadania bohatera: jego mechaniczny głos, suche przedstawianie faktów, brak choćby cienia emocji wskazują na kompletnie wypalonego człowieka. Sposób przedstawienia sceny śmierci, oddalenie widza od centrum wydarzeń wskazuje na ich mniejsze znaczenie. Wstępne przedstawienie postaci kończy się w chwili, gdy Środoń natyka się na gospodarstwo Dziabasów – miejsce, które przekreśli jego życie.

Retrospekcja zostaje przerwana, przenosimy się 4 lata do przodu: do mroźnej zimy (pogoda odzwierciedla nastroje polityczne, czyli stan wojenny) 1982 roku, gdy milicja wraca na miejsce zbrodni, właśnie do tego gospodarstwa, przywożąc tam też Środonia, żeby opowiedział o zdarzeniach, w których brał udział. Widząc doszczętnie pijanego prokuratora, możemy się domyślać, że nie będzie to solidne śledztwo. Jesteśmy świadkami próby wrobienia podejrzanego w popełnione przestępstwo – pierwszy spisek i pierwsze ludzkie zło.

Edward Środoń do zamordowanej rodziny Dziabasów trafia przypadkiem. Klasyczny motyw w literaturze i filmie: strudzonego podróżnika spotyka ulewa i nagle natrafia na pojedyncze gospodarstwo – światło w oknach to nadzieja na odrobinę ciepła i wytchnienia, która bardzo często okazuje się złudna, a dom staje się pułapką dla niewinnego wędrowca. Szkoda tylko, że Środoń podgląda przez okno Bożenę Dziabas w kąpieli. Ani on, ani (jak okaże się później) jego gospodarze nie są nieskazitelni. Choć początki są przyjemne, gościnne i typowo polskie. Wódka leje się litrami, mężczyźni stopniowo coraz bardziej się spoufalają i z panów zmieniają się w Educhnę i Zdzisia. Pierwszą ponurą nutą jest opowieść Zdzisława o niewyjaśnionym zaginięciu zootechnika z pobliskiego PGR-u, który odkrył malwersacje finansowe i chciał je ujawnić. Oczywiście, zanim nawet zdążył spróbować, Służba Bezpieczeństwa morduje go, a sprawę zaciera rzekomym wypadkiem samochodowym – pojawia się druga intryga, którą spróbuje rozwikłać porucznik Mróz, milicjant uczciwy, starający się jak najlepiej wykonywać swoje obowiązki i stroniący od polityki. Ale jak słusznie zauważa SB-ek nakazujący mu zatuszować wątek malwersacji w cukrowni: w ówczesnych czasach nie da się być obojętnym.

Totalny realizm obrazu (nacisk na autentyczność elementów scenografii musiał być duży, a ten aspekt filmu zasługuje na oddzielną pracę): poliestrowe sukienki, brzydkie meblościanki, nawet mucha latająca w kadrze, pozbawia go wszelkiego optymizmu i pozytywnego charakteru. Detale są zresztą istotnym narzędziem budowania intrygi, np. szwedzka zapalniczka, którą chwali się Środoń Bożenie Dziabasowej, będzie później dowodem rzeczowym w śledztwie. Kiedy prokurator Tomala pyta, czy podejrzany poznaje zapalniczkę, ten zaprzecza. Bohater, który wcześniej wydawał się przypadkową ofiarą tragicznego zbiegu okoliczności, okazuje się kłamcą, a skoro kłamie, to znaczy, że ma coś do ukrycia, nie jest niewinny. Podpalił Dziabasom stodołę – to wiemy na pewno, ale czy to wszystko? Może wbrew temu, przy czym się upiera, ma jednak coś wspólnego z zabójstwem trzech osób?

Takich niewiadomych w filmie jest więcej. Smarzowski wymaga od widzów, żeby wcielili się w rolę detektywów, sami odgadywali pewne dane albo wyłuskiwali istotne, ale prawie niezauważalne szczegóły naprowadzające na prawdę. Wiele zdarzeń ma miejsce poza pierwszym planem, gdzieś na uboczu milicjanci szepczą do siebie, dogadują jakieś sprawy, kłócą się, a publiczność może tylko domyślać się, o co w tym wszystkim chodzi. I choć bohaterowie kilkukrotnie powtarzają słowa: “Prawda? Nie ma takiej”, to mimo wszystko przekaz jest odwrotny. Wprawdzie za jej poznanie albo próbę wydobycia słono się płaci, ale to tylko potwierdza fakt, że ona istnieje. I nie tylko zootechnik Stec pragnął ujawnić prawdę o przestępstwach PRL-owskich władz. Sprawą zainteresował się też porucznik Mróz – najbielsza z wszystkich postaci; nawet jego romans z żoną współpracownika można tłumaczyć prawdziwą miłością do Lisowskiej. Gdy dowiaduje się o sprawie cukrowni, drąży temat tak długo, aż poznaje całą prawdę: kto i jak popełniał przestępstwa, w jaki sposób zginął Stec. Jego błąd polega na tym, że naiwnie sądzi, iż może przekuć te informacje w jakiekolwiek działania. Nie dostrzega wyższości państwa komunistycznego, prostolinijnie pragnie, aby sprawiedliwość wygrała. Kiedy więc przedstawiciel Służby Bezpieczeństwa (zamieszany w przestępstwo) drugi raz przyjeżdża na miejsce wizji lokalnej, żeby wymóc na Mrozie złożenie doniesienia na współpracownika, ten nie dość, że kategorycznie odmawia denuncjacji, to jeszcze zapowiada zgłoszenie popełnienia przestępstwa. W realiach PRL-u jest to oczywiście podpisanie własnego wyroku śmierci, ale zanim Mróz zostaje pozbawiony życia, dowiaduje się, że wszyscy koledzy, których bronił i ratował z kłopotów, donosili na niego w zamian za większe lub mniejsze gratyfikacje. Ciasny samochód ograniczający przestrzeń, świetna gra aktorska Topy i coraz szybsza zmiana ujęć sprawiają, że nawet widzowi podnosi się ciśnienie. Po tej konfrontacji Mróz wydaje się zrezygnowany: każe oddać księdzu materiał dowodowy zgromadzony przez Jana Steca, a Środoniowi zleca wycięcie sobie spod skóry esperalu uniemożliwiającego picie alkoholu. Podaje mu nóż zabezpieczony jako dowód (którym Dziabas zabił własnego syna), nie wiadomo w zasadzie, czy przypadkiem, czy też po prostu nie dbał o to, że może to obarczyć winą Środonia, a może uczestniczył w planie milicji, żeby właśnie to zrobić. Zaraz po wyjęciu esperalu Mróz, jedyny niepijący dotąd milicjant, upija się, wycofuje z przesłuchania Środonia, a potem znika. Widz na początku nawet nie dostrzega tych zdarzeń, ponieważ Smarzowski nie stara się ich uwypuklić, wręcz przeciwnie. Nie ma tu sugestywnych długich zbliżeń na szczegóły, nie ma muzyki sugerującej niebezpieczną sytuację. Uważny widz dostrzeże wprawdzie, że na drugim planie dzieją się rzeczy bardziej istotne niż na pierwszym: Lisowski szepcze o czymś z Woźniakiem, później ten drugi przeszukuje szafkę, w której porucznik Mróz schował papiery kompromitujące urzędników państwowych (nie znajduje ich, bo Mróz już domyślił się, co go czeka; czy nie dlatego postanawia się upić?), a następnie wychodzi; jednak bez głębszej analizy obrazu nie da się przewidzieć, co niedługo nastąpi.

O szczegółach zbrodni popełnionej jesienią 1978 roku dowiadujemy się z urywków niepoukładanych wspomnień Środonia. Odczytywane są jego zeznania, czasami on sam wraca pamięcią da tamtych zdarzeń. Amatorska kamera milicyjna rejestruje odtworzenie wydarzeń przy udziale pozorantów: czarno-biały niemy obraz miesza się z kolorową i dźwięczną retrospekcją. Jest to pewna innowacja, ponieważ zwyczajowo to wspomnienia zaznaczane są czarno-białym obrazem. Nie wszystkim retrospekcjom towarzyszy opowiadanie oskarżonego – niektóre wspomnienia zachowuje on dla siebie: w pewnych chwilach pojawiają się krótkie migawki na zabezpieczone dowody albo oderwane z kontekstu czynności, bohater denerwuje się przy tym. Te migawki pojawiają się niespodziewanie, jak niechciane wspomnienia, które chciałoby się wyprzeć z pamięci; pytanie tylko, czy dlatego, że przypominają one o makabrycznym epizodzie, czy o własnych winach. Ale co jest istotne: wszystkie retrospekcje są prawdziwe. Niezależnie od tego, co widz usłyszy, może być pewien, że obraz go nie okłamuje. Jak w przypadku podpalenia stodoły Dziabasów. W jednej z retrospekcji wyraźnie widać, jak Środoń dla odwrócenia uwagi gospodarzy podkłada ogień; później, gdy przesłuchuje go milicja – zaprzecza, jakoby miał z tym coś wspólnego. Taka konsekwencja ułatwia widzowi odrobinę poukładanie puzzli zagadki, która do najprostszych nie należy. Barbara Kosecka stwierdziła, że polskie kino jest jak siatka na zakupy – sceny nie łączą się ze sobą spójnie. U Smarzowskiego inaczej[5]. Mogę się z tym zgodzić; nawet jeśli sceny czy ujęcia są poukładane chaotycznie i niechronologicznie, to jest to zabieg celowy, a ostatecznie w punkcie kulminacyjnym wszystko się łączy.

Jednym z najbardziej tajemniczych dla mnie momentów jest scena, w której Środoń wchodzi do sypialni Dziabasów i siekierą rąbie ich łóżko, nie wiadomo po co. Światło było zgaszone, w pomieszczeniu jest całkiem ciemno. Czy spodziewał się, że małżeństwo będzie spało i chciał ich zamordować, żeby ukraść ich pieniądze? Może chciał się zemścić albo zabić, zanim sam zostanie zabity? Wcześniej widział Dziabasa stojącego z zakrwawionym nożem nad swoim zamordowanym przed chwilą synem oraz jego żonę obok. Bohaterowie nie wiedzieli oczywiście, że podrzynają gardło własnemu dziecku, spodziewali się, że w łóżku będzie leżał Środoń. Chcieli zabrać jego pieniądze, a może i zemścić się: Dziabas za współżycie z jego żoną, a ona za potraktowanie jej pogardliwie, niemal jak prostytutki.

Zanim Środoń porąbie siekierą łóżko, będzie musiał uciekać. Scena pościgu prawie cała nakręcona jest w zbliżeniach na twarze bohaterów albo w planach bliskich. Kamera podąża za wzrokiem bohaterów albo panoramuje otoczenie, choć najczęściej jest nieruchoma, to bohaterowie i ich ruch zwiększa dynamikę.  Kadr nie jest prawie wcale oświetlony, wydaje się, że jedynymi źródłami światła są błyskawice i lampka Dziabasa. Taki sposób oświetlenia pogłębia tylko mrok i wraz z wymienionymi już zabiegami doskonale oddaje dezorientację i chaos, gorączkowość pościgu i przerażenie Środonia.

Druga scena pościgu w tym filmie jest moim zdaniem jeszcze lepsza i bardziej dynamiczna, zresztą wykorzystano w niej więcej sztuczek operatorskich i montażowych. Kiedy porucznik Mróz został już zamordowany (choć widz jeszcze o tym nie wie), u części milicjantów odzywa się sumienie i może pragną jakoś zmyć z siebie winę, więc najpierw Lisowska, zrozpaczona śmiercią swojego kochanka, a później inny milicjant ostrzegają Środonia, że zostaje wrabiany i ma uciekać. Z drugiej strony ich intencje też nie są do końca jasne (jak wszystko w kinie Smarzowskiego), ale o tym za chwilę.

Środoń wykorzystuje okazję i zaczyna uciekać w pole, tam dostrzega ciało zamordowanego porucznika i przyklęka przy nim. Mróz ma w plecy wbity nóż (jakże wymownie zadana śmierć: nóż w plecy jako symbol zdrady). Jeden z milicjantów kręci Środonia klęczącego przy zabitym – będzie to dowód obciążający winą Edwarda, tak jak odciski jego palców na nożu, które zostawił wycinając esperal z pośladka Mroza. Oskarżony rzuca się do dalszej ucieczki, pada kilka strzałów, ktoś próbuje go dogonić. Obrazy z czasu rzeczywistego mieszają się z retrospekcjami z tych miejsc: najpierw wiszącego na gałęzi ciała Dziabasa, który powiesił się po tym, jak uświadomił sobie rozmiar swojej tragedii; później z ucieczką Środonia z chaty cztery lata wcześniej. Co więcej, Dziabas z retrospekcji pojawia się w teraźniejszym miejscu akcji, tak samo Środoń z przeszłości zastępuje czasem Środonia z teraźniejszości. Kamera z ręki ściga jakby bohatera wraz z milicjantem. Drżący obraz, kręcenie w planach bliskich, zbliżenia na nogi, bardzo szybko zmieniające się ujęcia: to na pościg, to na ucieczkę (tę wcześniejszą), to na poród, tylko zwiększają dezorientację. Ujęcia pościgu przeplatają się ze sceną porodu Lisowskiej w chacie: jej krzyki mieszają się z muzyką dopasowaną do szybkiej sceny pościgu. Muzyka uzupełnia atmosferę, napięcie sięga szczytu.

O śmierci Mroza widz dowiaduje się właśnie w tej niezwykle dynamicznej sekwencji, ale mógł ją przewidzieć już wcześniej. Smarzowski zostawia swoim odbiorcom małe ślady, które mają ich doprowadzić do celu. Już sam fakt, że porucznik zainteresował się malwersacjami finansowymi w PGR-owskiej cukrowni zapala ostrzegawczą lampkę, że coś złego musi się wydarzyć. Tok postępowania prywatnego śledztwa przedstawiany jest równolegle z oficjalnym: jak już wcześniej wspomniałam, akcja filmu rozgrywa się dwutorowo, czasami oba wątki się spotykają (jak w opowieści Dziabasa o zamordowanym zootechniku albo wtedy, gdy prokurator rozkazuje skreślić z protokołu zeznania Środonia o malwersacjach), a w punkcie kulminacyjnym zbiegają się na dobre. Nie wiadomo właściwie, czy wizja lokalna miała być tylko przykrywką, pretekstem do łatwiejszego zlikwidowania porucznika Mroza i obarczenia winą kogoś innego, czy obie kwestie początkowo nie miały ze sobą nic wspólnego, ale wykorzystano dogodną sytuację. Bardziej skłaniam się ku drugiej opcji, ponieważ apolityczność Mroza i jego nieugięta postawa wobec przedstawiciela Służb Bezpieczeństwa ujawnia się dopiero po jakimś czasie, kiedy wizja lokalna już trwa. Poza tym nie wiedział on wcześniej o malwersacjach w cukrowni, przyjechał służbowo wyłącznie w sprawie kryminalnej. Jednak jego poczucie sprawiedliwości i wewnętrzne poczucie obowiązku ujawniania prawdy nie pozwoliły mu przejść obojętnie obok zbrodni politycznych. Najpierw próbuje zdobyć jakieś informacje od ludzi ze wsi (jak to u Smarzowskiego, są oni prawie zdziczałym, chciwym tłumem), a kiedy to okazuje się nieskuteczne, udaje się do księdza, który miał najczęstsze kontakty ze Stecem. I nawet ksiądz nie jest niewinny: zajmuje się nielegalnym handlem samochodami. To od duchownego Mróz dostaje dokumenty obarczające winą nie tylko znanego mu już SB-eka, ale i wielu innych. Postanawia z nich zrobić użytek i stara się zastraszyć funkcjonariusza SB. Może jest to donkiszoteria, może  desperacka próba postąpienia właściwie, a może po prostu ostatni protest przeciwko niesprawiedliwości, odcięcie się od grupy zdrajców, która go otaczała. Co by to nie było, zagwarantowało mu wyrok śmierci, wykonany niedługo potem; na uboczu, przy współudziale prawdopodobnie wszystkich milicjantów. Chociaż wydaje się, że nie od początku wiedzieli oni o planie pozbycia się swojego przełożonego. Można to wywnioskować z drobnych gestów, utarczek toczących się gdzieś na drugim planie albo z autentycznego bólu Lisowskiej, kiedy zorientowała się, że zabito jej kochanka. Zresztą na korzyść milicjantów przemawia również to, że tylko jeden z nich autentycznie cieszy się z takiego finału – Lisowski, zdradzony mąż. Reszta wprawdzie odbiera nagrody obiecane im za współpracę, ale wyglądają na zniesmaczonych, obrzydzonych samymi sobą.

Z drugiej strony, jeśliby przyjąć, że wszystko było ukartowane od samego początku, to scena końcowa filmu kojarzy się z opadającą kurtyną, dobrze odegranym przedstawieniem. Pierwsze krzyki dziecka odbijają się echem po okolicy, prokurator-reżyser rozdaje paszporty i inne gratyfikacje, podaje rękę Lisowskiemu w geście podziękowania za owocną współpracę, kamera się oddala, a gdy obejmuje już całą okolicę, w jej kierunku leci butelka po bimbrze – sprzeciw wobec tego, co zaszło (może kojarzy się z obrzucaniem butelkami kiepskiego zespołu na koncertach?). Malutcy z tej odległości bohaterowie wydają się kukiełkami w rękach systemu komunistycznego.

Smarzowski tworzy kino bardzo charakterystyczne i autorskie, ale nie waha się szukać inspiracji u innych twórców. Dom zły nawiązuje do tragedii Karola Huberta Rostworowskiego pt. Niespodzianka. Nie tylko wątek fabularny jest zbieżny: zabójstwo własnego syna dla pieniędzy (w obu przypadkach mordercy nie wiedzieli, że pozbawiają życia własne dzieci), obłęd rodzica-mordercy. Smarzowski posunął się jeszcze dalej, jego bohater najpierw zabił swoją żonę, później sam popełnił samobójstwo, bo nie mógł unieść ciężaru swojej winy. Ale reżyser obrał także podobny sposób przedstawienia historii: jego obraz jest naturalistyczny, tak jak dramat Rostworowskiego. Zdjęcia Krzysztofa Ptaka są piękne, mimo że pokazują świat w jego najbrudniejszym, zazwyczaj najbardziej odrzucanym wydaniu.

Warto także zwrócić uwagę na symbolikę, nieraz bardzo oczywistą, a czasami tak subtelną, że widz, odczytując ją, zastanawia się, czy nie dokonuje nadinterpretacji. Pierwsze skojarzenia pojawiają się, gdy zmienia się pogoda. We wspomnieniach Środonia panują słoneczne dni tak piękne, jak jego życie dawniej. Wizja lokalna odbywa się podczas mroźnej, śnieżnej zimy – dla starszych odbiorców jest to oczywiste nawiązanie do stanu wojennego. Z kolei w retrospekcji wydarzeń w gospodarstwie Dziabasów trwa burza, jakby zapowiadająca przyszłe tragedie. Zresztą nie tylko deszcz jest tu symboliczny. W jednej ze scen, w której Zdzisław stara się dogonić lisa zakradającego się do kurnika, bohater przewraca się w błoto i wstaje cały nim pobrudzony. Z jednej strony scena dość komiczna, ale z drugiej upiorna. Czarna od błota twarz Dziabasa na tle ciemnej nocy wygląda przerażająco. A samo błoto – brud, kojarzy się z jakąś skazą, winą, grzechem, występkiem. Który w końcu zostanie popełniony. A gdy to nastąpi, mordercy po raz drugi skąpią się w błocie – oboje, i Zdzisław, i jego żona cali będą w nim unurzeni.

Mniej oczywistym skojarzeniem, a może nadinterpretacją z mojej strony jest połączenie postaci porucznika Mroza z Chrystusem. Jest on najbardziej uczciwy spośród wszystkich bohaterów, pozostaje wierny swoim ideałom nawet wtedy, gdy okazuje się, że wszyscy go zdradzili, zawsze stara się dociec prawdy, niezależnie od tego, jaka ona by nie była. Ponadto, gdy Mróz udaje się do kościoła, żeby porozmawiać z księdzem o zabitym zootechniku, rozgląda się, kamera podąża za jego wzrokiem i robi zbliżenie na obrazy Chrystusa Króla, następnie Maryi z Dzieciątkiem, ostatniej wieczerzy i Chrystusa złożonego do grobu. Można powiedzieć, że to zbieg okoliczności, ale zazwyczaj nie mają one miejsca w filmie. Sugerowałoby to raczej podobieństwo porucznika do Jezusa, a ostatni obraz należałoby traktować jako zwiastun jego przyszłego losu. Co więcej, porucznik Mróz ma dwunastu „apostołów” – milicjantów do pomocy. Oczywiście Smarzowski zmienił tradycyjne znaczenie tych symboli na swój użytek. Mróz jest zdecydowanie bardziej ludzkim niż boskim Jezusem, a wszyscy apostołowie okazują się Judaszami: dla nagrody zabiją swojego przełożonego.

Pewnym symbolem, uważam, że odrobinę zbyt ogranym i kiczowatym jak na ten rodzaj filmu, jest scena porodu Lisowskiej. Obraz śmierci i polowania na nową ofiarę skontrastowany z równoczesnym ukazywaniem pojawiania się nowego życia ma pobudzić widza do refleksji. Czy to nowe istnienie niesie ze sobą nadzieję na lepszą przyszłość, jego niewinność może przezwyciężyć ohydę zaszłych zdarzeń, czy wręcz przeciwnie – krzyk  matki i dziecka, naturalistyczny obraz porodu i nieumytego jeszcze noworodka ma odzierać z jakichkolwiek złudzeń; ten malec będzie dorastał w okrutnym, bezwzględnym i zepsutym świecie. Jego ojciec – przynajmniej można przypuszczać, że to Mróz był ojcem, został zamordowany w dzień jego narodzin, cóż gorszego można sobie wyobrazić?

Dom zły to trudny film, z pewnością trzeba mieć pewne przygotowanie albo doświadczenie, żeby oglądając go, nie przeoczyć wielu ważnych kwestii. Młodym widzom serwuje on dawkę wiedzy o życiu w PRL-u, ponieważ zadbano o autentyczność rekwizytów (choć warstwa estetyczna jest raczej jedną z tych, do których bez wprowadzenia przez starsze pokolenie młodzież nie ma dostępu) oraz o sposobach władzy na pozbywanie się niewygodnych albo zbyt niebezpiecznych osobników. Dla tych, którzy nie interesują się historią, będzie to po prostu świetny kryminał, ponieważ Smarzowski perfekcyjnie buduje napięcie poprzez niedopowiedzenia czy zabiegi techniczne. Uważam, że pod kątem zawiązywania intrygi obraz ten dorównuje zachodnim produkcjom, zdecydowanie wyróżnia się na tle rodzimego przemysłu kinematograficznego. Wydaje się, że Smarzowski jest najlepszym reżyserem z obecnie działających, a w każdym razie najbardziej rozpoznawalnym. Dlatego też wszelkie porównania do Quentina Tarantino czy braci Coen są według mnie po pierwsze nietrafione, a po drugie zupełnie niepotrzebne: Smarzowski nie musi ubierać się w nazwiska rozpoznawalnych twórców, ponieważ sam pracuje na swoją markę – unikatową i bezcenną.

 

Bibliografia:

Adamczak M., Za garść papierosów, kilka paszportów lub mieszkanie, „Odra” 2010, nr2, s.114-115

Smarzowski W., rozmowę przepr. Piotr Śmiałkowski, „Kino” 2009, nr9, s.14-15

Źródła internetowe:

Mirski P., Wszyscy wypierdalać – czyli filmy Wojciecha Smarzowskiego[online], [dostęp: 25.05.2013], dostępne w internecie:

https://www.vice.com/pl/read/wszyscy-wypierdalac-czyli-filmy-wojciecha smarzowskiego

Źródła elektroniczne:

Smarzowski W., rozmowę przepr. Iwona Muszytowska-Rzeszotek [mp3], Polskie Radio Pomorza i Kujaw, 06.2009

 


[1]    Smarzowski W., rozmowę przepr. Iwona Muszytowska-Rzeszotek [mp3], Polskie Radio Pomorza i Kujaw, 06.2009

[2]    Mirski P., Wszyscy wypierdalać – czyli filmy Wojciecha Smarzowskiego [dostęp: 25.05.2013], dostępne w internecie:

https://www.vice.com/pl/read/wszyscy-wypierdalac-czyli-filmy-wojciecha-smarzowskiego

[3]    Adamczak M., Za garść papierosów, kilka paszportów lub mieszkanie, „Odra” 2010,nr2, s.114

[4]    Smarzowski W., rozmowę przepr. Iwona Muszytowska-Rzeszotek [mp3], Polskie Radio Pomorza i Kujaw, 06.2009

[5]    Adamczak M., Za garść papierosów, kilka paszportów lub mieszkanie, „Odra” 2010, nr2, s.114

tekst z archiwum film.org.pl (26.06.2013r.)

REKLAMA