AMERYKAŃSKA SIELANKA. Debiut, który nieźle rokuje, ale…
Autorem tekstu jest Rafał Gomuła.
Philip Roth to jeden z najwybitniejszych amerykańskich powieściopisarzy, a z pewnością najczęściej nagradzany. Nic więc dziwnego, że jego dzieła często są przenoszone na duży ekran. Jednak mimo wielu prób, wciąż nie doczekaliśmy adaptacji, która by w pełni sprostała prozie Rotha. Jak więc na tle swoich poprzedników wypadła “Amerykańska sielanka”?
Nagrodzoną Pulitzerem powieść na warsztat wziął Ewan McGregor (Gwiezdne wojny: Część I – Mroczne widmo, Trainspotting), który tą ekranizacją Rotha debiutuje w roli reżysera (wcześniej nakręcił jedną z części nowelowych Opowieści z metra). Hell of the debut, jak by to powiedzieli Amerykanie. My tu w Polsce skwitowalibyśmy to: kto nie ryzykuje, ten nie pije szampana.
A przecież dla McGregora to zadanie było podwójnie trudne. W filmie zajmuje się nie tylko reżyserią, ale i wciela w główną postać. I to postać nie byle jaką, bo na wskroś amerykańską, co tylko zwiększało wyzwanie dla urodzonego w Szkocji aktora.
By sprawdzić, ile amerykanizmu ma w sobie główny bohater, wystarczy prześledzić jego życiorys. Seymour Irving Levov, bo tak nazywa się nasz protagonista, to syn przemysłowców żydowskiego pochodzenia, a więc idealnych przedstawicieli amerykańskiej klasy średniej. W czasach szkolnych idol rówieśników, od których dostał przydomek “Szwed”, co odnosić się miało do jego nordyckiej fizjonomii. W tym momencie hollywoodzka biografia naszego bohatera dopiero się rozkręca. Wybitny bejsbolista i futbolista jeszcze w szkole, potem renomowana uczelnia. Po studiach ślub z czarnowłosą pięknością, miss New Jersey, Dawn (Jennifer Connelly), a następnie przejęcie fabryki po ojcu. Na świat przychodzi córka, wyprowadzają się na urokliwą wieś, skąd do pracy dojeżdża swoim pięknym – jak na owe czasy – Fordem. Wydaje się, że jedynym utrapieniem naszego “Szweda” jest to, czy jego dziecko zostanie ochrzczone i czy będą celebrować Wielkanoc (wybranka serca bohatera jest katoliczką).
Pierwsze, co nasz zachwyca w filmie, to nasycenie kolorów. Film jest ewidentnie stylizowany na lata 60., tutaj każda czerwień jest prawdziwie czerwona, a każda żółć prawdziwie żółta. Od razu kojarzy się z granym obecnie w kinach “La La Land”. Zresztą stylizowanie na kolorach się nie kończy. McGregor z podobną czułością zajął się scenografią czy kostiumami, a nawet charakteryzacją – wszystko po to, by starannie oddać klimat epoki, o której opowiada. A czasy to – delikatnie ujmując – nie najweselsze. Trwa zimna wojna z ZSRR, Amerykanie wysyłają młodych chłopaków na wojnę w Wietnamie, ginie Kennedy, a wkrótce o swoje prawa mają zacząć ubiegać się czarnoskórzy obywatele kraju, którzy nie będą ograniczać się wyłącznie do pokojowych protestów.
Sytuacja społeczno-polityczna nie wydaje się być jednak przeszkodą w kontynuowaniu amerykańskiej idylli, a humory głównej parze może skwasić tylko nieustannie jąkająca się córka Merry (Dakota Fanning). Nie pomaga psycholog, nawet gdy próbuje perswadować rodzicom, że to jąkanie może być efektem rywalizacji córki z piękną matką o względy ojca. Idylla rozpada się niczym domek z kart, gdy Merry zostaje oskarżona o udział w zamachu terrorystycznym. Jak mawia klasyk: to nie ja poszedłem na wojnę, to wojna przyszła do mnie.
Choć Ewan McGregor z pieczołowitością odtwarza nam klimat tamtych czasów, to szybko się okazuje, że mało go one interesują. Bardziej skupiony jest na rodzinie i jej osobistej tragedii, skutecznie omija próbę wydobycia z tej historii pewnej dozy uniwersalizmu czy zrozumienia dynamiki wydarzeń z lat 60. To, co Brytyjczyka interesuje najbardziej, to stworzenie swoistej przypowieści na temat sił, nad którymi nie jesteśmy w stanie zapanować. Przypadkiem lub nie, ale McGregor dekonstruuje tym filmem “american dream”, który wyrósł na bazie oświeceniowego indywidualizmu. Dewizą “od pucybuta do milionera” jest teza, że sami jesteśmy w stanie zapanować nad własnym losem. To od nas, naszej determinacji i naszych zdolności zależy jak daleko zajdziemy. “Amerykańska sielanka” zdaje się przeczyć temu sloganowi.
Choć w wielu momentach rzemiosła McGregorowi nie brakuje, to jeszcze podczas seansu zatęsknimy za reżyserską subtelnością. Narracja filmu jest grubo ciosana, więc gdy zechcemy szukać źródeł ekstremizmu Merry, zobaczymy ją oglądającą samospalenie mnicha w antywojennym proteście w telewizji. Gdy będziemy poszukiwać “dowodu” na zafascynowanie córki ojcem, ujrzymy próbę pocałowania go przez nią, a gdy w konsekwencji kolejnych wydarzeń rodzina zaczyna się rozpadać, to McGregor topornie sugeruje nam zbliżający się koniec małżeństwa. Natomiast gdy Merry po pierwszych oskarżeniach ucieka z domu, film dotykają poważne problemy z budowaniem napięcia. Aż się prosiło wtedy, by nadać całości rys kina noir, gdzie nie ma podziału na dobrych i złych, a wszyscy są w pewien sposób w tę tragedię “umoczeni”. Z biegiem czasu historia zaczyna nas także coraz mniej obchodzić, zwłaszcza że niemal od samego początku doskonale wiemy, czy podejrzenia wobec córki “Szweda” są trafione czy też nie.
Smaczku całości dodaje jednak skoncentrowanie się McGregora na fasadowości fundamentów radykalizmu córki głównego bohatera. Dziewczyna oskarża ojca o poglądy pro-war, gdy w rzeczywistości ten jest przeciwko wojnie (“Szwed” to umiarkowany demokrata), inna fanatyczka próbuje mu wmówić, że posiada filię swojej firmy w Portoryko, gdzie Latynosi pracują w nieludzkich warunkach, co okazuje się wierutnym kłamstwem. Podobnie ma się sprawa z potencjalnym rasizmem “Szweda”, a przecież 80% pracowników jego firmy to czarnoskórzy.
Tu też pojawia się chyba największy problem filmu: wątki intrygujące, wciągające kolidują z tym zbędnymi, wręcz kiczowatymi. W ostatecznym więc rozrachunku McGregor przegrywa starcie z prozą Rotha. Odbiera całości głębi i dwuznaczności, charakterystyczny pesymizm powieści zamienia na tani sentymentalizm, przez co efekt końcowy się rozmywa. Co jeszcze ważniejsze zrywa połączenie opowiadanej historii z współczesnością. Widz nie znajdzie więc w filmie wielu rzeczy, które sprawią że po obejrzeniu go inaczej spojrzy na otaczający go świat. Porażka to jednak nie jest kapitulacja, co oznacza jedynie tyle, że dla Ewana McGregora jest jeszcze nadzieja. Widać, że ma pojęcie o tej robocie, ale brakuje mu cierpliwości i doświadczenia. Gorzej się mają fani prozy Philipa Rotha, bo ci tracą powoli nadzieję, że w Fabryce Snów pojawi się w końcu dzieło, które sprosta ich oczekiwaniom.