5 powodów, dla których WARTO obejrzeć film JOKER: FOLIE À DEUX
Długo oczekiwany Joker: Folie à deux to niespodziewanie wciągający film, który bawi się z oczekiwaniami widzów i w nieoczywisty sposób konfrontuje się z materiałem źródłowym (pierwsza część), a także wszystkim tym, co przez lata przypisywano pierwszemu Jokerowi w intertekstualnych didaskaliach.
Na festiwalu w Wenecji zawrzało – premiera nowego dzieła Todda Phillipsa spotkała się zarówno z krytyką, jak i uznaniem zebranych tu dziennikarzy. Jak ulał pasuje to klasyczna sentencja stosowana przez początkujących krytyków filmowych: ten film się albo nienawidzi, albo kocha z całego serca. W moim przypadku będzie to ta druga opcja: choć nie do końca rozumiem wszystkich decyzji autorskich (a także scenariuszowych), to sam byłem w szoku (znajomi siedzący obok mnie potwierdzą), jak doskonałą i porywającą pozycję zaproponował nam amerykański twórca.
Oto pięć powodów dla których polecam wybrać się do kina na jeden z najbardziej oczekiwanych dreszczowców tego roku!
To nie jest oczywisty sequel
To raczej re-interpretacja fabuły pierwszej części niż jej swoista kontynuacja. Nie chcę zdradzać więcej, bo każde zdanie będzie bliskie tzw. spoilerowaniu, ale to taki film, który bawi się oczekiwaniami widzów, a także wydźwiękiem pierwszej części tego małego dyptyku. Zamiast kontynuować „edgy” atmosferę z Jokera z 2019 roku, Phillips postanowił przedstawić swojego bohatera w zupełnie innym świetle, a także zredefiniować łatki, które przypisali mu radykalni fani i skrajni entuzjaści. W tym roku zabójczy żart należy właśnie do Phillipsa, bowiem postanowił wyśmiać swój własny, doceniany film!
Phoenix wciąż wymiata
Kiedy dany aktor lub aktorka powtarzają swoją rolę, z automatu stają się znacznie mniej atrakcyjni dla widowni – w końcu znamy już wszelkie niuanse związane z daną rolą, czy też wszelakie tricki, które serwują nam ich odtwórcy. Tak było m.in. z Robertem Downeyem Jr., który po pierwszej części Iron Mana wciąż był świetnym Iron Manem, ale nie wprawiał nas już w ten sam zachwyt. To nadal była sprawna, rzemieślnicza robota, ale dopiero musiało minąć kilka filmów Marvela, aby twórcy dali Tony’emu Starkowi trochę świeżości i zaczęli bawić się jego postacią.
W tym jokerowskim przypadku będzie nieco inaczej: Joaquin Phoenix nie tylko w ten sam sposób powraca na znane mu aktorskie rejony (po raz kolejny każda scena z jego udziałem na zmianę wywołuje ciarki zażenowania lub strachu), ale, w wyniku paru zmian narracyjnych, jego Arthur otrzymuje zupełnie nową głębię, która rzutuje na odbiór całego performance’u. Jego maniakalny śmiech nie staje się tylko groteskowym odrzutem, ale zyskuje też pewną dozę tragizmu. Do tego sam Phoenix nieźle śpiewa (jak na aktora, który do roli zapewne wziął parę lekcji), a w jednej z bardziej klasycznych scen musicalowych jego Joker zaczyna stepować i tańczyć niczym sam Fred Astaire. Powtórzmy to jeszcze raz: dożyliśmy czasów, w których Joker imituje samego Astaire’a. Jak to mówią – what a time to be alive!
Musical nie pasuje do filmu, ale wciąż cieszy oko
Wyjaśnijmy sobie jedno – to nie jest musical, a sceny muzyczne są jedynie jakimś takim twórczym pretekstem dla Phillipsa, aby sprawdzić się w tej formule i zobaczyć, co z tego wyjdzie w mariażu z głównym fundamentem filmu, jakim w tym przypadku jest dramat (a dokładnie dramat sądowniczy). Gaga i Phoenix wspólnie tańcują i śpiewają, a choć nie ma w tym większej głębi, a to sprawia to masę frajdy. I po prostu cieszy oko.
Trzyma w niepewności do samego końca
Phillips w pewnym momencie zadaje nam pytanie, czy bohater Phoenixa faktycznie ma w sobie tego ukrytego „Jokera”, czy może jednak to tylko i wyłącznie rola, którą Arthur Fleck odgrywa na potrzebny swojego performance’u. Praktycznie do samego końca reżyser nie zdradza tej tajemnicy poliszynela (dla niektórych widzów była to rzecz oczywista, natomiast niektórzy zastanawiali się nawet po napisach końcowych). I to chyba głównie świadczy o sile tego filmu, bo pokazuje, że dobrze się o nim myśli nawet dzień czy dwa po seanse (tak jak ja robię to teraz). Nawet jeśli najnowszy Joker to wytwór takiego typowego współczesnego Hollywoodu, nastawionego na tendencyjne historie i proste fabuły, to trzeba przyznać, że scenariusz tej produkcji w pewnym stopniu jest całkiem zniuansowany. I choćby dlatego warto go nadrobić.
Nie pozostawia z uczuciem niedosytu
Obawiałem się, że Phillips będzie odcinał kupony i znowu pozostawi nas z pewnym uczuciem niepewności, co do losów naszego głównego (anty)bohatera. Jak się jednak okaże, po raz kolejny reżyser bawi się ze swoją historią (i jej formułą), więc prawdopodobnie nie planuje bawić się w kolejną część, a właśnie proponuje skondensowaną historię, która ma sensowny wstęp, rozwinięcie i całkiem pamiętne zakończenie. W świecie przejętym przez produkcje Marvela i innych, na siłę przeciąganych blockbusterów, takie rozwiązanie akcji nie pozostawia niesmaku w ustach.