HAKERZY W FILMACH – 4 udane produkcje łamiące baśniowe schematy
Jak wygląda przeciętny „hacker” z typowej filmowej produkcji? Czy nie jest to przypadkiem odziany w dresową bluzę i okulary geniusz, którego przed chwilą mafia bądź potężna organizacja rządowa wyciągnęła z wygodnej pozycji przed własnym komputerem w domu i nakazała mu w dziesięć minut złamać zabezpieczenie wrogiego serwera? I czy ten jegomość nie czyni potem magicznych rytuałów klepania w klawiaturę, gdzie przed oczami widzów stają pojawiające się z powietrza zastępy linijek kodu (często powyciągane ze źródeł jakiś wolnodostępnych programów), tajemnicze interfejsy z wielkimi komunikatami, a do tego wszystko zwizualizowane jest renderowanymi w trójwymiarze korytarzami, będących metaforą wędrówki do serca systemu?
Jeżeli uważacie, że w tym momencie buduję przesadzony obraz budowania wizerunku hackowania, to wymienione przeze mnie przykłady nie są generalizowaniem, a wyciągniętymi wprost przykładami z filmów Kod dostępu (w reżyserii Dominica Seny) i Hackerzy (dzieło Iaina Softleya), uznawanych za pozycje kultowe. Takie obrazki bardzo mocno działają na wyobraźnię, zwłaszcza młodych osób, które zafascynowane łamaniem zabezpieczeń w stylu Hollywood, z łopotaniem w tempie czterystu znaków na minutę przypadkowych „programistycznie brzmiących” słów postanawiają później, że to jest właśnie to, co chcą robić w życiu.
Idzie więc taki delikwent na swoją lokalną politechnikę z zamiarem zostania mistrzem hackingu, a taki zamiar oznacza, że na 99% jako kierunek studiów obrał właśnie informatykę. I cały filmowy niesamowity świat ulega wtedy załamaniu – bo okazuje się, że programowanie to nie klepanie w klawiaturę, a mozolna nauka słów kluczowych, struktur danych, zarządzania pamięcią. Że jest potrzebna bardzo dobra znajomość matematyki, żeby z kolei móc ogarnąć umysłem założenia algorytmiki. I łamanie zabezpieczeń sieciowych to nie walka pirackich statków w cyfrowym morzu, a raczej mozolne wysyłanie pojedynczych pakietów i wpatrywanie się w monitor w poszukiwaniu najdrobniejszej nieprawidłowości, aby ten słaby punkt wykorzystać. Z kolei żeby ukryć się przed rządem i wierzycielami, nie wystarczy siedzieć w ciemnej piwnicy, z migoczącym zielonym światłem monitorów – do tego raczej służą VPN-y, Tor i lata doświadczeń w zacieraniu śladów, a dużo mniej widoczny jesteś, pracując w kawiarni niż we własnym domu.
Na szczęście jednak istnieją twórcy, którzy potrafili złamać baśniowe schematy.
Zamiast programowania w komórkach arkusza kalkulacyjnego mamy do czynienia z dobrze skonsultowanym, realistycznym podejściem do tematu przedstawiania pracy szeroko pojętych informatyków. Dlatego przedstawiam wam cztery – z mojej perspektywy – udane produkcje, w których ten temat przekazano z wyjątkową dbałością o zachowanie realizmu.
MR ROBOT
Zamieszczając tutaj bardzo popularny serial amerykańskiej sieci kablowej USA Network, z pewnością narażę się na zarzuty, że ta lista jest potwornie oczywista. Jednak argument, który podniosłem we wstępie – podążanie do realności w przełamywaniu komputerowych barier – został w tej serii oddany z niespotykanym do tej pory w telewizji pietyzmem.
Wszystkie akcje ukazane w serii o przygodach Elliota w walce z mroczną korporacją E Corp mają niemal stuprocentowe przełożenie na możliwość dokonania ich w rzeczywistości – wszystkie polecenia linuxowe, których używają bohaterowie, są prawdziwe, pomysł z użyciem Raspberry Pi jako sabotażu w Steel Mountain Data Center, który miał „usmażyć” wszystkie znajdujące się tam nośniki danych, również jest jak najbardziej realny. Takich przykładów można mnożyć bez liku, a wymienianie wszystkich prawdopodobnych w realnym świecie zdarzeń zdradziłoby niemal całą fabułę. Serial pokazuje prawdę życia informatyka także na innym pułapie – frustracji życiowej. Pracując w renomowanej firmie zajmującej się zabezpieczeniami sieciowymi, czyli czymś, co teoretycznie powinno być zgodne z zainteresowaniami Elliota, jest on wyraźnie nieszczęśliwy w swojej pozycji. I jest to niestety smutna prawda – propaganda uprawiana przez wielkie koncerny pokroju Google czy Microsoft ukazuje pracę w IT jako życiowe spełnienie – superstołówki, jeżdżenie rowerem po rozległych kompleksach, pokoje ze stołami bilardowymi, automatami do gry, ping-pongiem czy nawet studiem nagraniowym.
Tymczasem w rzeczywistości często jest to praca trwająca nawet po szesnaście godzin na dobę, w nerwowej atmosferze, z ludźmi nad sobą o kompetencjach niższych od naszych, wymagająca ciągłego myślenia i ślęczenia przed monitorem komputera, a w większych korporacjach dodatkowo odzierająca piszącego kod z jakiejkolwiek kreatywności i indywidualności – naturalnie wszystko za cenę solidnej wypłaty. Serial doskonale to pokazuje, a dla mnie był to nawet ważniejszy, nieoczywisty przekaz, który w moich oczach przewyższył wszystkie górnolotne idee pojawiające się w produkcji – wszystko, co czynił bohater, miało korzenie między innymi w braku spełnienia spowodowanym pracą która go wykańczała. W naszym świecie oczywiście większość informatyków po godzinach nie zamienia się w rewolucjonistów. Ale bardzo duża część z nich angażuje się choćby w tworzenie wolnego oprogramowania – żeby poczuć, że oprócz zapewniania kokosów dla odpowiedników filmowego E Corp robią też coś pożytecznego dla świata…
Przeczytaj recenzję pierwszego sezonu.
THE SOCIAL NETWORK
Kolejny bardzo realistyczny film, świetnie ukazujący, jak rozwija się młoda firma. Mimo iż dzieło Davida Finchera i Aarona Sorkina skupia się bardziej na – równie ważnej co zdolności programistyczne – warstwie międzyludzkich relacji, to aspekty kultury informatycznej są tutaj zaimplementowane wzorowo. Jest nocne stawianie projektów „dla beki” w domu studenckim, zapychających swoim niesamowicie dużym przesyłem danych akademicką sieć komputerową, jest organizowanie hackatonów w celu wyłonienia nowych pracowników dla TheFacebooka, czy też „wkręcanie się” w pisanie kodu, od którego może oderwać młodego Zuckerberga najwyżej trzęsienie ziemi. Do tego prozaiczne problemy raczkujących start-upów, jak choćby brak pieniędzy na zakup serwerów koniecznych do rozruchu serwisu czy konieczność „sprzedania się” inwestorom za cenę niezależności i przymusu nakręcania dla nich zysków.
To wszystko podlane smakowitym, psychologiczno-moralnym sosem – atmosferą kradzieży, ludzkich wyborów oraz oczywiście historii miłosnych – daje obraz bardzo dobrze oddający realia stawiania pierwszych kroków w branży IT. I to, nawet jeśli nie oddaje do końca realiów historycznych powstania akurat Facebooka – prawdziwy Mark Zuckerberg powiedział, że to bardzo dobry film, choć on pierwsze słyszy o niektórych rzeczach, które rzekomo uczynił. Tę historię jednak z powodzeniem można podłączyć pod setki innych raczkujących przedsiębiorstw z branży – początki są zwykle jednakowe dla wszystkich, a to, czy serwis skończył jako gigant, czy dalej pozostał garażowym projektem grupki studentów, pozostaje przypisać już tylko dwóm czynnikom – ludzkiej pracy i szczęśliwym zbiegom okoliczności.
Przeczytaj recenzję filmu Davida Finchera.
BLACKHAT / Haker
Ubiegłoroczny (2015) film z wcielającym się w rolę Nicka Hathawaya Chrisem Hemsworthem (znanym szerszej publiczności pod pseudonimem Thor) zebrał bardzo mieszane recenzje – mi jednak przypadł do gustu, może nie przez porywającą akcję (która, trzeba to przyznać, jest jednak oparta na klasycznych filmowych schematach), lecz przez to, że nie ma tutaj naciąganych wątków z dziedziny hakeryzmu – nie uświadczymy „potrójnej ściany ognia”, ani nawet „emacsem przez sendmailem” – spotkamy się za to z wirusem, który w swojej budowie przypomina istniejącego już Stuxneta, a swego czasu był używany do ataku na irańskie wirówki uranowe. Oprócz tego narzędzia używane przez bohaterów – Bash, Emacs, Linux.
To wszystko sprawia, że całość nabiera sporej dawki realizmu, a ujęcia, w których kamera obserwuje ekran monitora, pokazują nam obrazy adekwatne do podejmowanych działań. Do tego odrobina inżynierii społecznej, ataki typu air-gap z użyciem przenośnych napędów na USB i keylogger zaszyty w pliku PDF, dzięki którym ten film się u mnie wybronił i mimo oklepanej akcji w moich oczach zasługuje na miano dzieła informatycznie wybitnego i realistycznego. Chociaż Nick Hathaway jak na konsultanta ds. bezpieczeństwa komputerowego używa pistoletu zdecydowanie częściej niż przeciętny przedstawiciel tego fachu…
Przeczytaj recenzję filmu Michaela Manna
REVOLUTION OS
Na zakończenie coś z kina dokumentalnego – a więc z samego już założenia najbardziej bliskiego realizmowi. To żywa historia wszystkich znanych osób zaangażowanych w społeczność wolnego oprogramowania, opierająca się na wywiadach z ludźmi, którzy przeciwstawili się wielkim korporacjom i pokazali, że można dostarczać światu dobrej jakości oprogramowanie, nie pobierając przy tym ani grosza opłaty, do tego pozwalając na przetwarzanie go dalej, a nawet – jeśli uznamy, że dołożyliśmy istotny wkład w produkt – wydać go jako program komercyjny.
Film kręci się głównie wokół opowieści Linusa Torvaldsa – twórcy jądra systemu operacyjnego Linux – o powstawaniu swego dziecka, ale cały czas przewijają się tutaj inne wątki – dziejów projektu GNU, serwera WWW Apache, przeglądarek Netscape i Firefox. Mimo braku gwiazdorskiej obsady i porywającej fabuły oglądałem go z ciekawością dziecka odkrywającego świat. Oczywiście ludzi, którzy na widok terminala z migającym białym kursorem dostają palpitacji serca, ewentualnie nie wiedzą po prostu, do czego służy, ten film może w ogóle nie zainteresować. To jednak mimo wszystko wspaniała opowieść, w której gdzieś tam daleko w tle można dostrzec znamiona biblijnej historii o walce Dawida z Goliatem, gdzie oczywiście tym drugim są zachłanne korporacje na czele z ich personifikacją – Billem Gatesem, który przewija się w filmie non stop, a nawet poświęcono mu zaszczytne miejsce w historii otwierającej film (opowiadającej o jego „Liście otwartym do hobbystów”). Po przeciwnej stronie są Oni – bez potężnych środków finansowych, za to z zapałem do zmiany świata na lepsze.
*
To oczywiście produkcje, które ja polecam, ale moja skromna osoba nie jest tutaj żadną wyrocznią (krążą też słuchy, że ma kiepski gust i brak wyczucia). Serdecznie zachęcam w komentarzach do polemiki i zamieszczania swoich propozycji i ulubionych pozycji z gatunku kina „klawiatury i myszy”.
korekta: Kornelia Farynowska