10 najlepszych filmów o muzykach w XXI wieku
Muzyka to temat bardzo mi bliski. O karierze muzyka marzyłem praktycznie od czasów nastoletniości, kiedy na fali fascynacji punkrockiem kupiłem sobie pierwszą gitarę i założyłem z kumplami pierwszy zespół. Od tego czasu minęło wiele lat, ale ze wspomnianych marzeń nie wyleczyłem się właściwie do tej pory. Filmy o muzykach zawsze oglądam z wypiekami na twarzy – wywołanymi entuzjazmem, gdy film jest udany, lub odwrotnie – gniewem, gdy mam do czynienia z gniotem, w którym na pierwszy rzut oka widać, że ktoś ściemnia.
Poniższe zestawienie jest subiektywne, zawarłem w nim te filmy, które do mnie osobiście przemówiły najbardziej. Nie ma w nim kilku tytułów, które u większości kinomanów znalazłyby się na podium, jest natomiast kilka, które nie załapałyby się do drugiej, trzeciej dziesiątki. Niezależnie od tego, czy się ze mną zgadzasz czy nie, mam nadzieję, że uda mi się przekonać cię do obejrzenia przynajmniej niektórych z nich.
10. Popstar Never Stopping
Pierwszy obraz w tym zestawieniu jest w Polsce kompletnie nieznany. Nie miał w naszym kraju premiery, nie pojawił się w kinach, nie został przez naszych rodzimych dystrybutorów uznany za warty uwagi. Moim skromnym zdaniem świadczy to o tym, że zarówno widzom, jak i owym dystrybutorom, którzy przecież świetnie znają preferencje osób odwiedzających kina, trochę brakuje poczucia humoru.
Popstar Never Stopping to brawurowa komedia, która bezczelnie wyśmiewa się z ikon muzyki pop. Zarówno sam Conner4Real, główny bohater, jak i wszystkie postaci pojawiające się w filmie świadczą o tym, że jego autorzy świetnie znają branżę. Na każdym kroku pojawiają się zakamuflowane odniesienia do gwiazd rzeczywiście istniejących, skonstruowane w ten sposób, aby nie narazić się na proces sądowy, ale żeby bystry obserwator doskonale wiedział, o kogo chodzi.
Poczucie humoru autorów jest specyficzne i nie każdemu przypadnie do gustu. Każdy, kto poczuł się obrażony przez Borata, Freddy Got Fingered i inne podobne produkcje powinien się cieszyć, że w polskich kinach tego filmu nie uświadczymy.
9. Solista
W tym filmie sporo rzeczy kuleje. Robert Downey Jr, mimo że gra Steve’a Lopeza, to i tak mówi i zachowuje się jak Tony Stark. Niektóre dialogi są strasznie męczące, do tego trudno pozbyć się wrażenia, że reżyser zamiast skupić się na talencie Nataniela Ayersa strasznie uczepił się jego choroby psychicznej, analizując ją ze wszystkich stron do tego stopnia, że o mały włos wyszedłby mu kolejny film o utalentowanym schizofreniku, jakich mamy wiele. Co w takim razie sprawia, że obraz ten znalazł się w tym zestawieniu? Otóż Jamie Foxx, nikt inny.
Foxx nie przez przypadek pojawia się tu dwukrotnie. To gość, który naprawdę czuje muzykę, wie, do czego służą instrumenty i nawet jeśli któregoś z nich nie opanował, to z żadnym nie wygląda tak karykaturalnie jak np. Forest Whitaker w Birdzie. Ayers to postać, której zagranie stanowiło niesamowite wyzwanie. Samo przeczytanie książki Lopeza na pewno nie wystarczyło, aby zrobić to w sposób przekonujący. Joe Wright nie mógł do tej roli wybrać lepszego aktora. Jamie Foxx w pojedynkę sprawił, że Solista jest filmem, którego nie da się zapomnieć.
Nigdy nie byłem hiphopowcem, jednak ten rodzaj muzyki zawsze fascynował mnie jako zjawisko socjologiczne. Wielu raperów, zwłaszcza tych o korzeniach tkwiących głęboko w świecie przestępczym, to postaci niezwykle silne, nietuzinkowe i złowrogie w odróżnieniu od gwiazdek muzyki rockowej, które nie zawsze wiedzą, o co im chodzi, i które szczyt popularności osiągnęły bezpośrednio po samobójstwie lub śmierci z przedawkowania narkotyków.
Straight Outta Compton to historia grupy NWA. Autorzy filmu dokonali nie lada wyczynu, streszczając w przekonujący sposób całą masę wydarzeń, które doprowadziły do tego, że amerykańska scena hiphopowa wygląda obecnie tak, jak wygląda. W filmie pojawiają się autentyczne postaci takie jak członkowie NWA czy Suge Knight i są pokazane z całą wyrazistością. Wszystkie zostały zagrane przez aktorów fantastycznie czujących swoje role, mimo że niektórzy z nich przed premierą filmu byli praktycznie nieznani.
Obraz Gary’ego Greya ogląda się fantastycznie, jest spójny i dynamiczny, a przy tym bardzo szczery i mocno osadzony w realiach. Nawet jeśli nie zaliczasz się do fanów gangsta rapu – warto zapoznać się z tym dziełem
To niestety jedyna polska produkcja w tym zestawieniu. Zaryzykuję tezę, że pełną siłę tego filmu są w stanie poczuć jedynie współcześni trzydziestolatkowie, którzy w czasach pojawienia się Paktofoniki przeżywali swoją młodość, targały nimi te same wiatry co bohaterami filmu i niezależnie od tego, czy byli związani ze środowiskiem hiphopowym czy nie, po prostu muszą się z obrazem Leszka Dawida identyfikować.
Jesteś Bogiem był niewątpliwie wielkim wydarzeniem, pamiętam, że tydzień po premierze sale kinowe wciąż były wypełnione po brzegi. Niektórym naprawdę po seansie zakręciła się łezka w oku. Niekoniecznie ze względu na tragiczną śmierć Magika, ale raczej dlatego, że film ten pozwalał na nowo poczuć, jak to jest mieć w sobie jakąś nie do końca ukierunkowaną energię, o której wiemy, że może przenosić góry, ale za nic nie jesteśmy w stanie zamienić jej na pieniądze. To smutna historia o smutnych czasach, które jednak wspomina się z ogromnym sentymentem.
Film jest doskonałym pokazem sztuki aktorskiej. W chwili premiery uwagę przyciągali głównie Tomasz Schuchardt w roki Fokusa i Marcin Kowalczyk w roli Magika. Chciałbym jednak zwrócić uwagę na tego trzeciego – Dawida Ogrodnika, który kolejnymi rolami potwierdza, że to do niego należy przyszłość. Jesteś Bogiem to pierwsza poważna kreacja tego aktora i choćby z tego tytułu film ten jest wart uwagi.
To eksperyment, który po prostu nie mógł pójść źle. Mimo brawurowego żonglowania metaforami i symbolami, a także konstrukcją, która dla niewprawionego widza musi być męcząca, dzieło to po prostu musiało okazać się wielkim wydarzeniem. Popatrzmy tylko na obsadę: Richard Gere, Christian Bale, Cate Blanchett, Heath Ledger, Ben Whishaw – zebranie tylu osobowości na planie normalnie musiałoby oznaczać wojnę o to, kto ma grać pierwsze, a kto drugie skrzypce. Wszyscy ci wielcy aktorzy zaakceptowali jednak swój równy status i wspomagani przez młodziutkiego Marcusa Carla Franklina odegrali sześć aspektów osobowości Boba Dylana.
Wszystko to może brzmieć zawile, mimo to obraz ten jest zaskakująco spójny. Każda z historii ma swoje znaczenie, jest zarazem osobną opowieścią i częścią czegoś większego. Całe szczęście, że Toddowi Haynessowi udało się znaleźć taką formułę filmu o Dylanie, dzięki której udało się uniknąć banału i suchego odtwarzania faktów z jego życia. Dylan jest postacią, która wymyka się schematom, dlatego też rzetelny film o nim również nie mógł być konwencjonalny.
5. Niczego nie żałuję
Muszę przyznać, że podchodziłem do tego filmu z oporami. Oczywiście doceniam Piaf, jednak jej nagrania, w odróżnieniu od tego, co robili współcześni jej czarni jazzman, trafiają do mnie bardzo umiarkowanie. Ponadto obawiałem się dość typowego dla kina francuskiego odpuszczenia sobie fabuły na rzecz nasycenia emocjami, co niestety często kończy się chaosem. Tymczasem obraz Oliviera Dahana po prostu rozwalił mnie na łopatki.
Pierwszym i najważniejszym atutem Niczego nie żałuję jest kreacja Marion Cotillard. Aktorka fantastycznie poczuła rolę Piaf, miałem wrażenie, że praktycznie się nią stała. Brawa również należą się charakteryzatorom i samemu reżyserowi – widać było że poświęcili mnóstwo czasu na to, aby wszelkie gesty, mimika, stroje i ruchy były dopracowane. Cotillard jest niezwykle naturalna niezależnie od tego, czy występuje w roli dwudziestolatki, czy zniszczonej Piaf u schyłku życia.
Niczego nie żałuję to opowieść o kobiecie, w której kosmiczny talent mieszał się z nadwrażliwością, nutką chuligaństwa i dziwną mieszanką szczęścia (które bohaterka przypisuje opiece św. Teresy) i pecha, który sprawił, że straciła mężczyznę swojego życia i chęć do dalszych zmagań z losem. Opowieść, która niesamowicie działa na emocje niezależnie od tego, czy należymy do grona fanów Piaf czy też nie.
4. Control
Chyba najtrudniejszym zadaniem stojącym przed twórcami filmu opowiadającego o sławnym muzyku jest oddanie klimatu jego muzyki. Dzieło w końcu definiuje artystę w znacznie większym stopniu niż jego biografia. Control to bezapelacyjnie jeden z tych filmów, które najlepiej pokazują że można to zrobić, nie zaplątując się w nadmiar środków stylistycznych i skutecznie unikając patosu i banału.
Bohaterem filmu jest Ian Curtis, wokalista Joy Division, zespołu, od którego zaczął się tzw. postpunk – trend, który wywrócił całą muzykę rockową do góry nogami. Jego siłą, podobnie jak siłą obrazu Antona Corbijna, jest szczerość, minimalizm i zdolność do wejścia odbiorcy pod skórę. Nie trzeba być fanem Joy Division, żeby podczas oglądania Control mieć ciarki. Jest bardziej niż prawdopodobne, że pod wpływem tego filmu zaczniemy nieco uważniej przysłuchiwać się muzyce Curtisa.
Odgrywany przez Sam Rileya Curtis jest pokazany w Control jako nieukształtowany i nieco zamknięty w sobie chłopak któremu udało się w muzyce znaleźć środek wyrazu pozwalający mu na podzielenie się sobą z innymi. Kreacja Rileya jest mistrzowska i niezapomniana, w żadnym z filmów, w jakich zdarzyło mi się go widzieć nawet nie zbliżył się do tego poziomu.
3. Whiplash
Ten film bardzo szybko zdobył rozgłos. Mimo że muzycy jazzowi teoretycznie przynajmniej powinni stanowić dla filmowców wdzięczny temat, bo są nietuzinkowymi osobowościami i mają bardzo bogate życiorysy, to jednak udanych filmów na ich temat jest jak na lekarstwo. Większość albo ślizga się po powierzchni, albo skupia się na awanturniczo-romansowych aspektach żywotów jazzmanów, w najmniejszym stopniu nie dotykając istoty ich wielkości.
Whiplash podejmuje próbę wytłumaczenia widzowi, czym właściwie jest jazz. Pokazuje tę smutną prawdę, że aby wznieść się na wyżyny, trzeba praktycznie zrezygnować z siebie, oddać się muzyce w stu procentach, ćwiczyć nie jedną, dwie godziny dziennie, ale po siedem, osiem, wygrać niezliczone rywalizacje i niejednokrotnie pozwolić sobie wylać na głowę wiadro pomyj. Dla zwykłych ludzi to niepojęte – jazzmani pędzą donikąd, nie zarabiają potężnych pieniędzy (może z wyjątkiem tych, którzy grają chałtury z gwiazdkami pop) i nader często rozbijają się po drodze. A dzieje się tak po prostu dlatego, że podobnie jak odgrywany przez Milesa Tellera Andrew Neimann nie mogą się zatrzymać.
Najważniejsze postaci filmu – Neimann i Terence Fletcher (J. K. Simmons) – zostały odegrane niezwykle emocjonalnie. Dążenie do mistrzostwa pożera ich obu i sprawia, że mimo wspólnego celu popadają w konflikt i zaczynają się nienawidzić. Widzimy wyraźnie, że nawet największy muzyk pozostaje tylko człowiekiem i mimo że w swojej sztuce wykracza daleko poza siebie nadal musi zmagać się ze swoją małością.
2. Ray
Nad talentem Jamiego Foxxa rozpływałem się już przy okazji Solisty (miejsce piąte), jednak to, co zrobił w tym filmie, daleko przerasta rolę Nataniela Ayersa. Po pierwsze na pierwszy rzut oka widać, że Foxx rzeczywiście potrafi grać na fortepianie. Po drugie – naprawdę żyje muzyką Raya Charlesa. Po trzecie – należy mu się ogromny szacunek za pracowitość. Popatrzmy, jak podczas koncertów czy wywiadów zachowywał się sam Ray, i popatrzmy, jak zachowuje się Foxx – liczba godzin, które Jamie spędził na obserwowaniu swojej postaci, musiała być imponująca, każdym gestem, miną czy nawet intonacją głosu w wypowiadanych kwestiach przekonuje nas, że mamy do czynienia właśnie z Rayem, a nie z odgrywającym go genialnym aktorem (tu kłania się kreacja Gary’ego Oldmana z Sida i Nancy).
Historia Raya Charlesa to opowieść o niezwykle twardym facecie, który wspiął się na szczyt, mimo że był czarny, niewidomy i wywodził się z biedy. Brzmi trochę jak bajka, a jednak to historia jak najbardziej prawdziwa. Żeby się to udało, Ray nie mógł być aniołem, dlatego opowieść o nim nie powinna być landrynkową laurką. Obraz Hackforda na pewno nią nie jest. Wszystko, co w Rayu i wokół Raya jest mroczne, pozostaje mroczne, nie ma tu ani odrobiny fałszu czy zakłamania.
Ray to film, który nie ma słabych punktów. Jeden z tych, które na miano arcydzieła zasłużyły sobie w stu procentach. Poważnie zastanawiałem się nad przyznaniem mu palmy pierwszeństwa, jednak w moim mniemaniu wygrał…
1. Rok diabła
Dokładnie tak – za najlepszy film o muzykach XXI wieku uważam czeską, dokumentalizowaną komedię z 2002 roku. Mógłbym w tym momencie zacząć tłumaczyć, że niekonwencjonalne podejście, że gra aktorska, że świetny scenariusz i poczucie humoru, i wszystko byłoby zgodne z prawdą. Istotą Roku diabła jest jednak coś innego, a mianowicie to, że stanowi najwierniejszy portret tej dziwnej grupy zawodowej, jaką są muzycy, jaki kiedykolwiek widziałem. Udało mu się uchwycić praktycznie wszystko, co istotne – wielkość marzeń, ból towarzyszący chodzeniu na kompromisy, skłonność do alkoholizmu i psychicznej niestabilności oraz poczucie, że grając, obcuje się z jakąś wyższą siłą, do której zwykli ludzie nie mają dostępu.
Jeśli miałbym porównać Rok diabła z jakimkolwiek innym filmem, byłby to bez wątpienia Dzień świra. Mimo różnej tematyki i konwencji twórcy obu tych dzieł prezentują porównywalną spostrzegawczość i talent do pokazywania nam siebie samych w krzywych zwierciadłach. Co więcej, Rok diabła, podobnie jak opus magnum Koterskiego, można oglądać wielokrotnie i za każdym razem budzi podobne emocje.
Wbrew temu, co na temat Roku diabła piszą niektórzy eksperci, to nie jest film o Jaromirze Nohavicy. Jego głównym bohaterem jest muzyka i to niedoścignione pragnienie każdego zespołu, niezależnie od tego, jaki reprezentuje gatunek i skąd pochodzi, aby odnieść sukces. Swoistą fantazją na temat, co by było, gdyby marzenia muzyków zaczęły się spełniać.
Po obejrzeniu Roku diabła miałem ogromną ochotę nauczyć się czeskiego. Stwierdziłem, że skoro nasi południowi sąsiedzi kręcą takie filmy, a nikomu nie chce się tłumaczyć ich na polski, to jedyną szansą, żeby do nich dotrzeć, będzie opanowanie ich języka. Plan póki co nie został wcielony w życie, ale jeśli kiedykolwiek zostanie – będzie to zasługa Zelenki, Nohavicy i reszty twórców Roku Diabła.
korekta: Kornelia Farynowska