Kongres Futurologiczny, czyli syntetyzowane maskony w mózgu
Wielkimi krokami nadchodzi “Kongres” Ariego Folmana, z dawna oczekiwana ekranizacja opowiadania Stanisława Lema pt. “Kongres Futurologiczny”.
Ci, którzy Lema wielbią – a fanów jest na pewno sporo – wiedzą, gdzie się zasadza geniusz Lema: w świetnej i znakomicie napisanej historii, która w wyobraźni czytelnika żyje dużo dłużej niż większość fantastycznej beletrystyki. Lema się nie tylko czyta – Lema się doznaje, chłonie, Lema się słucha jak najmądrzejszego filozofa. Lem intelektualnie poniewiera, sprowadza na manowce. Zachwyca, podnieca i intryguje. Słowem – mistrz.
Najpierw o opowiadaniu Stanisława Lema.
Powiedzieć o „Kongresie futurologicznym”, że jest dobry, to nie powiedzieć nic. To jedna z najciekawszych i najbłyskotliwszych podróży Ijona Tichy’ego: przenikliwa, groteskowa, skupiająca w sobie wszystkie cechy lemowskiej literatury. W kilku słowach przypomnę, o co chodzi.
„Kongres” dzieli się bowiem na dwie części – w pierwszej Ijon Tichy przybywa na Światowy Kongres Futurologiczny w Costaricanie, który ma dywagować nad wielkim przyrostem demograficznym. Ijon pije wodę z kranu i… odlatuje. W wodzie rozpuszczono środki halucynogenne, więc rozpoczyna się narkotyczna jazda godna najlepszych opisów z prozy Burroughsa czy Pynchona. W momencie kiedy narkotyk przestaje działać, Ijon nie wierzy, że rzeczywistość to rzeczywistość, więc dla swojego bezpieczeństwa zostaje zamrożony, aby po kilkudziesięciu latach obudzić się w świecie, który zaradzi jego problemowi.
I się Ijon budzi. To druga część opowiadania. Ijon budzi się w pięknym, pozytywnym świecie, którego stan nazwano psywilizacją, albo farmakokracją lub psychemokracją. O co chodzi? O to, że wszyscy ludzie są pod wpływem halucynogenów, które precyzyjnie uderzają w każdy zmysł – oczy widzą to, co piękne; słuch słyszy to, co odpowiednie. Smak, węch, dotyk – wszystko pięknie ułożone dzięki narkotycznym symulacjom, które dają spokój i pogodę ducha. Co więcej, pastylek, proszków i dymków jest więcej, dla każdego coś dobrego – można stworzyć odpowiednią pogodę, człowiek nie musi być przywiązany do konkretnego miejsca, może mieszkać jak chce i gdzie chce w stanie permanentnej szczęśliwości. Ba, nawet zło można wyprodukować bez poczucia winy – robić bliźniemu, co mu niemiłe, wcale mu nie szkodząc. „Wysłać tam, w mózgowy gąszcz, nieco dobranych molekuł, abyś jako jawę przeżył spełnienie rojeń”.
Możecie się tylko domyślać, że to wszystko fasada, za którą czai się niezbyt przyjemna dla zmysłów prawda. Nawet na tę niewygodną prawdę znaleziono sposób – jeśli ktoś, niczym Neo, domyśla się ściemy, może zażyć (albo zostanie mu podana) dehalucyniny, czyli środki, po których wydaje się, że się nic nie wydaje, ha! Koligacja „Kongresu futurologicznego” z „Matrixem” jest oczywiście bardzo widoczna, choć uzasadnienie użycia chemii zgoła inne, nie mówiąc już o buncie głównego bohatera.
Opowiadanie Lema jest pełne ironii, swady, neologizmów, zabaw językowych i stylistycznych – creme de la creme lemowskiej narracji. Intelektualnie drażniące, pobudzające do życia wiele komórek mózgowych, zachęcające do logicznej gry, a jednocześnie wspaniale, żywo napisane piękną polszczyzną, cudownie wykreowane i najzwyczajniej w świecie interesujące, niebłahe. Kryje się w nim myśl dotykająca rzeczywistości wirtualnej, która wcale nie podlega jakiejś krytyce – może czasami lepiej żyć w świecie fasad? Może czasami lepiej pławić się w błogiej nieświadomości istnienia tego, co złe, brzydkie, bolesne?
Powyższe dywagacje sprowadzają się do ekranizacji „Kongresu futurologicznego”, którego premiera już wkrótce. Film zrealizował Ari Folman, autor jednego z najlepszych filmów animowanych w historii, czyli „Walca z Baszirem”. Folman jest wielkim miłośnikiem prozy Lema, a przy okazji bardzo odważnym, przenikliwym artystą – ekranizacja opowiadania nie mogła doczekać się lepszego połączenia. To nie Tarkowski, który zebrał myśli Lema bez odwołania do formy, ale i nie Soderbergh, który skupił się na formie, trochę ograniczając myśl.
Mając na względzie krótkie streszczenie, które dokonałem powyżej, obejrzyjcie zwiastun.
https://www.youtube.com/watch?feature=player_detailpage&v=NV1R2zgaFfc
Mnie zatkało. Autentycznie. Zapowiada się wyśmienicie, lecz z Lemem… nie ma to nic wspólnego. Gdzie się kończy ekranizacja, a zaczyna inspiracja? Spójrzcie na streszczenie dokonane przez Folmana:
„Jest to historia aktorki, która sprzedała swój wizerunek pewnemu studiu filmowemu. Została zeskanowana elektronicznie przy użyciu specjalnych technik. Utrwalona w ten sposób na zawsze jej postać rozpoczęła niejako nowe, wirtualne życie. Po nabyciu praw do postaci, studio filmowe może więc produkować filmy, korzystając ze swego elektronicznego archiwum postaci aktorskich. I prawdziwi aktorzy nie są już w ogóle potrzebni. To pierwsza część filmu. W drugiej przenosimy się dwadzieścia lat w przyszłość. Akcja rozgrywa się w świecie animowanym, w fikcyjnym mieście, gdzie znajduje się siedziba owej wytwórni filmowej. Rozrosła się, jest ogromnym konglomeratem nie tylko rozrywkowym, ale ma też interesy w innych branżach, zwłaszcza w przemyśle farmaceutycznym. Wyprodukowała też wiele filmów z wykorzystaniem technik komputerowych, posługując się elektronicznym wizerunkiem owej aktorki. Filmy okazały się hitami, a ona gwiazdą. Nie uczestniczy jednak w tym sukcesie. Ma 65 lat, zmieniła się fizycznie i nikt jej nie rozpoznaje. Nie radzi sobie z tą sytuacją. Czuje się oszukana i próbuje odnaleźć swoją prawdziwą tożsamość. Bierze udział w kongresie futurologów zorganizowanym przez ową wytwórnię filmową.”
Folman zresztą w wywiadzie przyznaje, że „Na pewno nie ma nic z Lema w pierwszej części filmu. W drugiej jest zdecydowanie inaczej, ale Kongres futurologiczny wykorzystuję raczej jako źródło inspiracji, a nie jako podstawę scenariusza. Prezentuję moją wizję przyszłości, którą ukształtowałem jednak w dużej mierze pod wpływem lektury Lema.”
Nie ma Ijona, ikonicznego bohatera opowiadań Lema. Ani część kongresowa, ani ta z przyszłości nie wydają się być adaptacją świata z „Kongresu futurologicznego”. Kpiarskiemu i sarkastycznemu tonowi opowiadania nadano brzmienie zdecydowanie poważniejsze. Quasi-naukowe dywagacje i intertekstualne popisy Lema zastąpiono surrealistycznym obrazem.
Ale jednak czuję, że Folman stworzył znakomity film, w którym nie zapomniano o tym, co najważniejsze – o noszeniu masek, o definiowaniu wolności, o budowie pożądanych złudzeń i poszukiwaniu niechcianej prawdy. Towarzyszy temu piękna forma, szczególnie mam na myśli tradycyjną animację przypominającą trochę halucynogenne tripy beatlesowskiej „Żółtej łodzi podwodnej”. Już “Walc z Baszirem” porażał niezwykle plastycznymi kadrami, które jednak nie przesłoniły tego, co najważniejsze – humanizmu. A to właśnie humanizm, etyka i moralność stały w centrum zainteresowania Lema. To daje nadzieję.
A że fabularnie dalekie od opowiadania Lema? No cóż, mógłbym utyskiwać nad tym faktem, ale nie uważam, że warto. Fani fabuł Lema nigdy nie będą ukontentowani – siła tego autora leży w słowie, błogiej przyjemności obcowania z nieprzeciętnym językiem i zwariowanymi pomysłami. Można się nimi tylko inspirować, bo zekranizować nie sposób. Na syntetyzowane maskony w mózgu rozpylane w powietrzu, rzeczywizję, śnidła, inteferenty, symkretyny, sięgarnie, cudzak, kąputery, pucybuntery, będzieje, myźnie, urbafantyny, sodomastole i gomoraki będziemy musieli albo poczekać, albo po prostu odpuścić – futurologia odlingwistyczna profesora Trottelreinera to zbyt ciężki orzech do zgryzienia.
Mała galeria zdjęć z filmu: