GRUDZIEŃ Z FANTASY – WIEDŹMIN
Normal
0
21
false
false
false
PL
X-NONE
X-NONE
/* Style Definitions */
table.MsoNormalTable
{mso-style-name:Standardowy;
mso-tstyle-rowband-size:0;
mso-tstyle-colband-size:0;
mso-style-noshow:yes;
mso-style-priority:99;
mso-style-qformat:yes;
mso-style-parent:””;
mso-padding-alt:0cm 5.4pt 0cm 5.4pt;
mso-para-margin-top:0cm;
mso-para-margin-right:0cm;
mso-para-margin-bottom:10.0pt;
mso-para-margin-left:0cm;
line-height:115%;
mso-pagination:widow-orphan;
font-size:11.0pt;
font-family:”Calibri”,”sans-serif”;
mso-ascii-font-family:Calibri;
mso-ascii-theme-font:minor-latin;
mso-fareast-font-family:”Times New Roman”;
mso-fareast-theme-font:minor-fareast;
mso-hansi-font-family:Calibri;
mso-hansi-theme-font:minor-latin;}
Stanąłem przed trudnym zadaniem, bo opowiedzenia Wam o filmie, o którym chyba nigdy nie napisano jednego, ciepłego słowa. Mowa oczywiście o naszym oficjalnym, narodowym gniocie – Wiedźminie w reżyserii Marka Brodzkiego, które to dziełko zostało już w swoim czasie oplute, zdeptane, obsobaczone i zeszmacone na wszystkie możliwe sposoby i pod każdym możliwym kątem, a dzisiaj – po dwunastu latach od premiery, chyba stanowi już tylko nieprzyjemne wspomnienie, choć ciągle bolesne dla fanów Geralta z Rivii.
Dlaczego zatem rozdrapuję rany i w ramach „Grudnia z fantasy” przypominam właśnie ten film, który uosabia wszystko, co w naszej kinematografii nieudolne? Chyba z sentymentu i szacunku dla Andrzeja Sapkowskiego, którego proza zasługuje na staranne przeniesienie na duży ekran, a została bezlitośnie zmasakrowana i wyzuta z wszystkiego, za co prozę AS-a można pokochać – z ciętego, rubasznego humoru, klimatu jak z powieści Chandlera, postmoderny i niejednoznacznej psychologii postaci. Niech to będzie okazja do wytknięcia błędów, ale i odpuszczenia dawnych grzechów – przeproszenia się z twórcami filmu i zadania sobie pytania: „Czy jesteśmy zdolni nakręcić dobre fantasy? Jeśli tak, to kiedy?”.
Perły przed wieprze
Kiedyś natknąłem się na jednym z poważnych portali filmowych na gorącego newsa, jakoby w Hollywood zaczęły się rozmowy na temat filmowej adaptacji Wiedźmina. Był 1 kwietnia. Wstyd się przyznać, ale łyknąłem jak pelikan. Przez jakieś 5 minut byłem najszczęśliwszym człowiekiem pod słońcem. Ale to było dawno, a dzisiaj mam tę świadomość, że porządną ekranizację przygód Geralta mogą zrobić tylko Polacy. Żadne Hollywood, żaden Zachód.
W 2001 r. spartoliliśmy Wiedźmina. Pociesza mnie tylko ta jedna myśl – Hollywood spartoliłoby go jeszcze bardziej. Fabryka snów nie wyprodukuje dobrego Wiedźmina z tego samego powodu, dla którego my nie mamy prawa brać się na przykład za Sherlocka Holmesa. Oni po prostu tego nie czują. I nie ma się co dziwić. Biały wilk jest nasz – słowiański.
Na pewno wygenerowaliby lepszego smoka, a potwory nie przypominałyby gumowych zabawek dla dzieci. Kostiumy nie wyglądałyby jak wykradzione ze szkolnego teatrzyku, a plenery i zamki nie sprawiałyby wrażenia, że oglądamy film historyczny, którego akcja dzieje się w średniowieczu. Ale wciąż – brakowałoby filmowi tego czegoś.
Smutna prawda jest taka, że jesteśmy jedynym narodem, zdolnym do nie spartolenia Wiedźmina, a jednocześnie nie możemy się za niego zabrać i go nie spartolić. Powód jest oczywisty – jesteśmy biednym krajem. Dla porównania – budżet każdej z części Władcy Pierścieni wyniósł około 90 mln. $. Budżet Wiedźmina wyniósł 18 mln. zł, czyli jakieś 5 mln. $, a to i tak dużo (taka Bitwa Warszawska pochłonęła 9 mln. $). Czyli, krótko mówiąc – nie jesteśmy gotowi na ten film i nie będziemy jeszcze bardzo, bardzo długo. A jeśli nie jesteśmy gotowi, to lepiej nie ruszać, ale i nie sprzedawać na zachód, żeby uchronić narodowe dobro przed kolejnym okaleczeniem (szkoda, że to zależy od Sapkowskiego, który sprzeda prawa przy pierwszej okazji…).
Książki AS-a zasługują na najlepsze środki – na całą serię epickich superprodukcji, bo można je z dumą postawić na półce obok dorobku Tolkiena, wobec którego – oczywiście – Sapkowski jest dłużny, tak jak miażdżąca większość pisarzy fantasy, ale to wcale nie znaczy, że to niższy poziom. Sapkowski nie jest gorszy. Jest po prostu inny. Osobiście wolę czytać właśnie AS-a. Może ze względu na słowiański klimat, albo dlatego, że jego świat nie jest czarno-biały i jednoznaczny jak u mistrza. To kwestia gustu.
Co zatem zrobić z tą ironią losu? Mamy znakomity materiał fantasy (być może jeden z lepszych w historii gatunku), a nie jesteśmy w stanie przekuć go w godną formę. Nie mamy narzędzi. Możemy chyba tylko czekać, aż nastaną przychylniejsze czasy – może technologia się zmieni i będziemy w stanie nakręcić ten film, wykorzystując szczuplejszy budżet, a może jakimś cudem pojawi się dofinansowanie…
Złe strony filmu…
Co poszło źle? Właściwie prawie wszystko. Smok Villentretenmerth wygląda jak wycięty z gry komputerowej; srebrny miecz Geralta z Rivii sprawia wrażenie, jakby wyszedł spod ręki nawet nie podrzędnego kowala, ale raczej jego pijanego czeladnika; scenografia jest obleśna; księżniczka Pavetta zamienia się w czajnik; Eycka z Denesle gra Stępień z 13 posterunku; a krasnoluda Yarpena Zigrina posterunkowy z Rodziny zastępczej.
Największą zbrodnią tego filmu jest scenariusz. Dialogi niczym nie przypominają sapkowszczyzny, a nawet stanowią jej smutne przeciwieństwo – są suche i beznamiętne, pozbawione tej ikry i jaj, których moglibyśmy się spodziewać po lekturze książek. Chyba tylko w jednej scenie poczułem, że oglądam coś, co powinno się kojarzyć z Sapkowskim. Setnik, grany przez Mariana Paździocha, nie chce przepuścić Geralta na przełęcz: „Pies ci mordę lizał. To jest wolna kraina – Hołopole. Nie wiesz o tym, chmyzie?” – odpowiada rozdrażniony wiedźmin.
Nic dziwnego, że scenarzysta – Michał Szczerbic – zakazał umieszczania swojego nazwiska w napisach. Podobno dlatego, że jego scenariusz został znacznie okrojony i nie przypominał za bardzo historii, którą zobaczyliśmy na ekranie. Właściwie nie wiadomo, czy Szczerbic jest pozytywnym, czy negatywnym bohaterem tej sytuacji. Być może napisał świetny scenariusz, który z jakiegoś powodu wylądował w śmietniku, a może zwyczajnie było mu wstyd.
Tak czy inaczej – film jest zlepkiem, a właściwie papką, urobioną z kilku opowiadań z tomów Miecz przeznaczenia i Ostatnie życzenie. Twórcy starają się stworzyć główny rdzeń fabularny z wątku Ciri – księżniczki Cintry, odgrywającej kluczową rolę w pięcioksięgu, którego akcja rozgrywa się po wydarzeniach opisanych w tychże opowiadaniach.
Zamiar był szlachetny, zwłaszcza jeśli twórcy planowali później zabrać się za pierwszą część pięcioksięgu – Krew elfów. Jednak poszczególne opowiadania posklejane są niechlujnie i chaotycznie, a dla odbiorcy, który z Sapkowskim nie ma nic wspólnego, fabuła jest nieczytelnym bełkotem (może dlatego, że film jest zmontowaną na kolanie wersją telewizyjnego serialu).
Charakteryzacja leży i kwiczy. Trudno nie powstrzymać się od śmiechu, kiedy widzimy pomalowane na zielono driady z Brokilonu, albo biedne krasnoludy i ich biedne topory.
Błędy i absurdy można wyliczać w nieskończoność.
… i te trochę lepsze
Ale krytykować ten film, to trochę tak, jakby napaść na pięciolatka i skopać go do nieprzytomności. Dlatego bardziej zależy mi na zaznaczeniu mocnych stron filmu, chociaż „mocnych” to może mało adekwatne słowo. Może po prostu takich, które zdradzają potencjał.
Niestety, można je policzyć na palcach jednej ręki.
Po pierwsze – Michał Żebrowski. Nie rozumiem narzekań krytyki na odtwórcę roli Geralta z Rivii. Żebrowski jako wiedźmin jest więcej niż przekonujący, a zwinność i lekkość, z jaką porusza się podczas walki budzi podziw (przygotowując się do roli, Żebrowski przez siedem miesięcy, po sześć godzin dziennie trenował sztuki walki pod okiem Jacka Wysockiego – mistrza aikido).
Wiedźmin jest też jedyną postacią, która jest dobrze ucharakteryzowana i ubrana. Nie nosi szmat, ma kolczugę, która nie wygląda śmiesznie, a jeden z mieczy (ten żelazny) nawet dobrze się prezentuje, mimo że odbiega wyglądem od miecza z powieści (oręż z filmu jest stylizowany na japońską katanę).
Po drugie – Zbigniew Zamachowski. W roli Jaskra nawet mógłby się obronić, gdyby nie to, że podczas seansu przez cały czas towarzyszy nam myśl, że Jaskier mógłby być lepszy. Chodzi o to, że filmowy trubadur i poeta jest zwykłym kmiotem i prostakiem. Niczym nie przypomina erudyty z książki, który – oczywiście – klął soczyście i pił jak żołdak na przepustce, ale jeśli tylko chciał, to znalazł przekleństwo na „ą”, na „ę” i na „y” i jeszcze ułożył z nich balladę. Jednak, gdyby pominąć sentyment do książkowego Jaskra, Zbigniew Zamachowski kreuje całkiem przyzwoitą postać.
Po trzecie – choreografia walki, której autorem jest wspomniany już Jacek Wysocki. Gdyby popracować nad efektami specjalnymi, typu bryzgająca krew, efekty dźwiękowe etc., sceny walki prezentowałyby się wyśmienicie. Wystarczy dokładnie prześledzić scenę masakry na rynku w Blaviken, żeby zauważyć ich potencjał, mimo że scena może chwilami budzić śmiech.
Po czwarte – muzyka. Nie zaryzykowałbym stwierdzenia, że muzyka do Wiedźmina jest dobra, ale z pewnością obiera dobry kierunek i jestem przekonany o tym, że świetnie oddałaby słowiański klimat opowieści, gdyby jeszcze ją dopracować.
Na pochwałę zasługuje wykonanie ballad Jaskra, a w szczególności najpiękniejszej z nich – Wiecznego ognia. Zarówno słowa, jak i muzyka są bardzo proste, ale całość oddaje ducha wędrownej poezji średniowiecznych bardów i tworzy niepowtarzalny klimat.
Idźcie i nie grzeszcie więcej
Żałuję, że nie potrafię wymienić więcej zalet filmu Brodzkiego. Chyba że uznać za zaletę fakt, że dzięki Wiedźminowi wiemy już, jak nie robić filmów fantasy. Teraz może być już tylko lepiej.
W Polsce – oczywiście – film okazał się klapą. Może jednak warto spojrzeć na tę farsę z innego punktu widzenia, na przykład… Japończyków. Otóż warto wspomnieć, że na dalekim wschodzie, w kraju kwitnącej wiśni, Wiedźmin Brodzkiego był blockbusterem. Jak to wytłumaczyć? Złośliwi powiedzieliby, że można to wytłumaczyć matematycznie za pomocą japońskiego wzoru na udany seans:
Smok (może być byle jaki, byleby był smokiem) + rzeźnik z kataną, który zabija różne potwory i różnych ludzi + nieistotna fabuła = udany seans
Może chodzi o bezwględną miłość Japończyków do smoków i samurajów, a może po prostu w tym filmie coś jest? Może coś, co widać tylko z odpowiedniego dystansu? I może właśnie widzi to japoński widz, który nie zna książek Sapkowskiego i nie szuka w filmie ich śladu. Pierwszy raz widzi na oczy Paździocha, którego wcale nie kojarzy z naszą narodową „łysą mendą”, a po prostu widzi w nim setnika.
A może po prostu chodzi o smoki…
Mam nadzieję, że jeszcze za mojego życia znajdzie się polski reżyser z wizją i wyczuciem tego gatunku, a potem planety ustawią się w korzystnej konfiguracji i powstanie Wiedźmin z prawdziwego zdarzenia. Wtedy usiądę przed monitorem, na nos włożę swoje 40 dioptrii i sztywnymi ze starości palcami napiszę laurkową recenzję, rozpływając się nad aktorstwem, efektami specjalnymi, błyskotliwo-rubasznymi dialogami i zapierającą dech fabułą nowego Wiedźmina.
Napiszę, że czekałem całe życie. I że było warto.