Rozmawiamy z MATEUSZEM DAMIĘCKIM i MARIANNĄ LINDE o serialu PLANETA SINGLI. OSIEM HISTORII
Z okazji premiery trzeciego odcinka serialu Planeta Singli. Osiem historii porozmawialiśmy z Mateuszem Damięckim i Marianną Lindę o ich rolach i współpracy w trzecim odcinku „Test”. Premiera odcinka już dzisiaj na Canal+.
Jan Tracz: Ten rok jest u Ciebie okresem bardzo skrajnych ról. Dopiero dostaliśmy twoją kreację „Goldena” w Furiozie, teraz oglądamy rolę znacznie spokojniejszego bohatera. Jak ci się lawirowało między tymi postaciami?
Mateusz Damięcki: Te skrajności są najciekawsze, najbardziej inspirujące i satysfakcjonujące… W moim zawodzie najlepiej mi się pracuje, jeżeli bohaterowie, których kreuję, są od siebie odmienni – wiodą dwa bardzo różne życia, są inaczej postrzegani przez otaczające ich środowisko. Paradoksalnie to ułatwia aktorowi pracę, a dodatkowo sprawia, że czuję się znacznie bardziej spełniony. Zdjęcia do Furiozy skończyłem znacznie wcześniej, ale zostały mi w głowie cechy tej postaci, więc od razu mogłem ją sobie przyrównać z moim bohaterem z Planety Singli. Łatwiej się wtedy operuje różnymi narzędziami, które pomagają stworzyć kolejną kreację. Trzeba też słuchać oczekiwań reżysera i producenta, ich wskazówki również nakreślają ścieżkę. W Furiozie zażądano ode mnie kompletnej zmiany wizerunku: zaryzykowano, ale udało się! W przypadku Planety Singli. Osiem historii szukałem oryginalności, a było to trudne zadanie. Trudno znaleźć coś nowego w postaci, którą wielokrotnie się już odgrywało. A jednak, ten zawód pokazał mi, że zawsze można zaskoczyć zarówno siebie, jak i (mam nadzieję) samego widza. Dlatego nie zdradzę, kim jest moja postać.
Co było kluczowe w tych poszukiwaniach?
Przede wszystkim fabuła. Jest żartobliwa. Bohaterowie i główny wątek mają zabarwienie komediowe, więc wiedziałem, w jakiej konwencji będę się poruszał. Wydarzenia, które tworzą historię w naszym odcinku, nie są w pełni realistyczne, raczej owiewa je bajkowa aura. Także montaż i muzyka podporządkowane są ogólnemu pomysłowi na nasz odcinek, bo tak naprawdę wszystko tam gra do jednej bramki. Ma być zabawnie i mam nadzieję, że jest. To nie oznacza, że my, aktorzy, musieliśmy grać „na śmiesznie”, nic z tych rzeczy! Wręcz przeciwnie, czasem naszym zadaniem było zagrać coś bardzo na poważnie; wtedy nasze kwestie – w zestawieniu z miejscem akcji i kontekstem konkretnej sytuacji – okazywały się mieć bardzo zabawny wydźwięk. Musieliśmy całkiem sporo kombinować.
Dlaczego zgodziłeś się na zagranie w tym epizodzie? Chodziło ci przykładowo o chęć współpracy z reżyserem odcinka, Alkiem Pietrzakiem?
Zgodziłem się, bo to moja praca i za to mi płacą (śmiech). Taki jest mój zawód i zawsze powtarzam, że tak naprawdę rzadko odrzucam propozycje. Dlaczego? Bo żeby dostać jakąkolwiek, trzeba się sporo namęczyć. Poza tym nie widziałem tutaj nic niezgodnego z moimi personalnymi wytycznymi w procesie przyjmowania roli i kreowania przyszłej postaci. Jeżeli chodzi o samą współpracę z Alkiem, to śmiało mogę stwierdzić, że nasze spotkanie uważam za bardzo udane. Jest to młody, energiczny i żywiołowy reżyser. Ma jasne spojrzenie, miał też konkretny pomysł na kreację rzeczywistości, którą w naszym odcinku opisujemy. Wydaje mi się, że gdyby ten odcinek realizował ktoś z innego, starszego pokolenia, ktoś, kto przyszedł na świat na długo przed pojawieniem się Internetu, ktoś, dla kogo portale randkowe stanowią zagadkę czy tabu, efekt nie byłby tak samo zaskakujący. Dla Alka i jego pokolenia portale randkowe to coś oczywistego, podczas gdy dla mnie już nie. Nigdy nie korzystałem z takich aplikacji, więc nie do końca wiedziałem, jak się w tym świecie odnaleźć. Jestem aktorem, któremu trzeba wyznaczyć zadania aktorskie i wytłumaczyć to, co ma zrobić. Alek zrobił to znakomicie. Wydaje mi się, że udało nam się dogadać.
Bohaterka Marianny Linde szuka faceta bez wad, nie dostrzegając przy tym swoich własnych. Twoja postać jest jej serialowym kontrapunktem. Jak udało wam się namalować te kontrasty psychologiczne?
Te kontrasty wynikają w głównej mierze z tej stereotypowej odmienności między kobietą a mężczyzną. Tutaj zostało to wyciągnięte na pierwszy plan, bo gdyby odrzeć scenariusz z komediowej konwencji i z motywacji naszych bohaterów, to mogłoby się skończyć na siermiężnej „czarno-białej” kliszy. Facet to ten, który chce tylko poderwać kobietę, aby pójść z nią do łóżka, i na niczym innym mu nie zależy, a dziewczyna – słaba i bezbronna – potrzebuje czułego partnera, który się nią zaopiekuje. Przejaskrawiam to, ale w stereotypowym, oczywiście krzywdzącym obie strony myśleniu tak to właśnie wygląda. Jednak my to gmatwamy! Potrzeby naszych bohaterów wynikają z ich sytuacji życiowo-zawodowych. Mój bohater, aby dobrze spełniać funkcje, które społeczeństwo mu przydzieliło, musi też zadbać o siebie. Dlatego też na randki patrzy może w dość przyziemny sposób… Ela, moja serialowa partnerka, również powiela pewne stereotypy, a pierwszym przykładem z brzegu niech będzie fakt, że wykonuje pewien „test”, wokół którego toczy się akcja naszego odcinka. Morał jest następujący: prawdą nie jest to, co jest prawdą, tylko to, w co sami wierzymy. A my nie jesteśmy wcale tacy, jacy myślimy, że jesteśmy, ale tacy, jakimi postrzegają nas inni. W relacjach międzyludzkich nie jesteśmy „sami dla siebie”, tylko zawsze będziemy oceniani przez drugą osobę. Zawsze! I to pokazujemy w tym odcinku Planety Singli.
W tym odcinku postać Eli ocenia twojego bohatera przez pryzmat jego profilu na aplikacji randkowej. To też jest kolejny absurd, który punktujecie.
Oczywiście. Dzisiaj żyjemy szybko, tak intensywnie, że nie dajemy sobie czasu, by się nawzajem dokładnie poznać. To jest przykra konkluzja, ale z drugiej strony po to powstało tych osiem odcinków Planety Singli, aby pokazać, że mimo niefortunnych sprzeczności tego typu portale mają we współczesnym świecie rację bytu. Pamiętajmy, że to jest tylko narzędzie, a tak naprawdę na samym końcu to zawsze ludzie dają ciała (śmiech).
Czy czujesz, że Planeta Singli. Osiem historii będzie powiewem świeżości w tego typu epizodycznym formacie?
Myślę, że te filmy mają ogromny potencjał. Planeta Singli jako marka ma pokaźne grono fanów i zdążyła przyzwyczaić widzów do tego, że każda kolejna odsłona jest zabawna i błyskotliwa. To nie jest żaden głupi dowcip, tylko tytuł, który potrafi odpowiedzieć na naprawdę ważne pytania. Przejmuje w jakimś zakresie terapeutyczną rolę w polskim społeczeństwie. Osoby, które nie mogą znaleźć miłości, po obejrzeniu tego serial mogą zrozumieć, że nie muszą popełniać tych samych błędów, co nasi bohaterowie. Ten dydaktyzm nie razi, jest zdrowy, pomoże. A przynajmniej mam taką nadzieję.
Jan Tracz: Skąd w ogóle decyzja, by wziąć udział w tak ryzykownym projekcie? Ryzykownym, bo kompletnie odstającym od poprzedniej formuły filmów powiązanych z Planetą Singli.
Marianna Linde: To działa w ten sposób. Najpierw idzie się na casting, a jeśli się go wygra, to wtedy można ewentualnie przemyśleć, czy chce się wziąć udział w tym projekcie. On jednak od początku wydawał mi się bardzo ciekawy, już same rozmowy z reżyserem pozwoliły mi zrozumieć, że mamy do czynienia z czymś wyjątkowym. Rozmawialiśmy na przykład o przebiciu czwartej ściany, nie zetknęłam się z czymś takim w polskim kinie od bardzo dawna, a taki pomysł to przecież strzał w dziesiątkę.
Kim jest twoja bohaterka?
Jest chemiczką, która zostaje mianowana szefową działu badań molekularnych. Jej kariera kwitnie, natomiast życie prywatne, a dokładnie romantyczne, jest w martwym punkcie. Zawsze interesowała ją wyłącznie ścieżka zawodowa, jej wielka pasją, którą jest chemia. Elka zakłada konto na Planecie Singli i tam zaczynają się schody, bo wiadomo, że korzystanie z aplikacji randkowych nie jest takie proste. Postanawia wykonać pewien test, mianowicie chce sprawdzić, jacy naprawdę są faceci. Dochodzi do całkiem ignoranckiego wniosku: uważa, że każdy tak naprawdę udaje, więc chce w pewien sposób demaskować ich zachowania.
Dlaczego?
By znaleźć „idealnego mężczyznę”, który zda test wzorowo. Co ciekawe, pomimo tak absurdalnego pomysłu widz zaczyna z moją bohaterką sympatyzować. Chce dla niej dobrze, bo, koniec końców, sama Ela ma dobre intencje. Jedynie gubi się w tym świecie internetowego randkowania i swoich oczekiwań.
I jaki będzie morał tej bajki?
Morał jest prosty: nie należy algorytmizować życia, ponieważ i tak będzie nieprzewidywalne, i to jest najpiękniejsze. W naszym odcinku padają takie słowa: „Nie da się przewidzieć reakcji między dwójką ludzi i nie warto jej przyśpieszać”. Trzeba płynąć z prądem, dać sytuacji się rozwijać w swoim tempie. Na niektóre sprawy i tak nie będziemy mieli żadnego wpływu. Oddajmy się życiu, a wszystko powinno być dobrze (śmiech).
Co do wspomnianego wcześniej Fleabag. W serialu prowadzisz samoświadomy dialog z samą sobą. Prowadzisz historię niczym stand-uper, zwracasz się do kamery, widowni i gadasz… Jak pracowałaś nad uzyskaniem tego „komediowego efektu”?
W takiej formule trzeba bardzo uważać, żeby nie przesadzić, pamiętać, że granica między karykaturą a smacznym graniem jest cienka. Do tego musieliśmy uzyskać odpowiednią dynamikę pomiędzy rozmową między bohaterami a właśnie wtrętami do widzów. Mieliśmy sporo roboty i mało czasu, a zależało nam, aby całość swobodnie płynęła.
Jak współpracowało ci się z Mateuszem Damięckim? Wasza relacja idzie w tym odcinku w nieoczekiwanym kierunku.
Od razu znaleźliśmy wspólny język, pomimo faktu, że mieliśmy jedynie dziewięć dni zdjęciowych (a szkoda!). To była czysta przyjemność: Mateusz to czujny i czuły aktor, który zawsze pomoże w trudnych chwilach. To świetny człowiek.
A jest coś, co sama dodałaś od siebie w całym projekcie?
Na pewno znalazłabym parę elementów, ale przecież tak naprawdę chodzi o energię. Dodałam do całego projektu swoją energię i swoje spojrzenie na świat. Elka jest inna niż ja, ale jest przefiltrowana przeze mnie. Należy też pamiętać, że cały nasz odcinek to składowa doświadczeń wielu ludzi. Aktorstwo operuje na żywym organizmie. U nas wiele pomysłów rodziło się spontanicznie. Niestety nie mieliśmy zbyt wiele czasu, by wykorzystać każdą inicjatywę. Niemniej cały projekt był naprawdę niesamowitym doświadczeniem.