Wielki Gatsby
Właśnie mija tydzień, odkąd zobaczyłem „Wielkiego Gatsby’ego” w kinie. Od tamtej pory nie potrafię wyrzucić obrazu Luhrmanna z głowy. Seansowi tego filmu towarzyszyło coś, czego dawno nie czułem – poczucie obcowania z czymś wielkim. Z dziełem, które, sądząc po recenzjach, nie do końca zostało zrozumiane. Sam jestem tym zaskoczony, bo kiedy dowiedziałem się, że Hollywood po raz kolejny sięgnie po prozę Fitzgeralda, skwitowałem to krótkim „no i?”.
Nie interesował mnie ten projekt. Książki nigdy nie czytałem, zaś adaptację z 1974 pamiętałem jak przez mgłę i uznawałem ją za film co najwyżej średni. Później, kiedy okazało się, że za kamerą stanie Baz Luhrmann, a główną rolę otrzyma Leonardo DiCaprio, początkowa obojętność przerodziła się w fascynację. Para, która wcześniej współpracowała przy genialnym „Romeo i Julii”: reżyser obdarzony jedną z najbardziej plastycznych wyobraźni w fabryce snów i aktor, który jest od dłuższego czasu moim osobistym numerem jeden.
Projekt zainteresował mnie do tego stopnia, że postanowiłem przeczytać książkę. Lektura okazała się niezwykła. Kiedy w 1925 roku Francis Scott Fitzgerald opublikował „Wielkiego Gatsby’ego” chyba sam nie przypuszczał, co udało mu się stworzyć. Książka, mimo że z miejsca zdobyła uznanie krytyków, nie spotkała się z przychylnością czytelników. Trudno się dziwić, Amerykanie w przededniu Wielkiego Kryzysu mieli na głowie ważniejsze rzeczy niż czytanie o milionerze wydającym co tydzień wystawne przyjęcia. Na szczęście sytuacja zmieniła się po II wojnie światowej, kiedy reedycję książki umieszczono na liście lektur obowiązkowych w Stanach, zaś wydawnictwa nie nadążały z drukowaniem kolejnych egzemplarzy powieści. Niestety sam Fitzgerald nie doczekał tego sukcesu. Zmarł w wieku 44 lat na atak serca, spowodowany chorobą alkoholową, przekonany o tym, że jest totalnym beztalenciem.
Jego „Wielki Gatsby” to rzecz niesamowicie uniwersalna. Mimo że osadzona w latach 20., można ją dopasować praktycznie do każdego okresu naszej nowożytnej historii. To opowieść o zepsuciu moralnym elit, upadku obyczajów, a także opowieść o każdym z nas. O tęsknocie, pragnieniu, przyjaźni i zdradzie. O micie posiadania wszystkiego – przy jednoczesnym braku czegokolwiek. Pełna wyrazistych postaci i otoczona dziwnym klimatem, który – chociaż trzyma na dystans – sprawia, że z każdą kolejną stroną angażujemy się coraz bardziej w życie bohaterów.
Zacznijmy od tego, że reżyser „Moulin Rouge!” – pomijając lub zmieniając kilka drobnych szczegółów – niezwykle wiernie przenosi prozę Fitzgeralda na ekran. Bawiąc się formą, zachowuje ducha powieści, który cały czas towarzyszy podczas seansu. Czytając „Gatsby’ego”, czujemy się nieco oderwani od rzeczywistości. Słowa wprowadzają w dziwnie spokojny nastrój, któremu dajemy się ponieść i z dystansem obserwujemy rozwój sytuacji, angażując się jednocześnie emocjonalnie. Film zachowuje te właściwości. Luhrmann co prawda początkowo kłuje w oczy szaleństwem, jednak później, jakby wyczuwając to, z czym obcuje, tonuje nastrój, a parada barwnych fajerwerków zostaje zastąpiona przez obrazowanie relacji między bohaterami i spokojną narrację. Reżyser snuje opowieść powoli, nie śpieszy się, momentami wprowadza nas w trans. Obserwujemy kolejne sceny, słuchamy kolejnych dialogów, podziwiamy wizualny przepych i nagle orientujemy się, że nie siedzimy w sali kinowej. Stoimy obok bohaterów, ocierając się o obcych ludzi na przyjęciu. Ukradkiem spoglądamy na zaloty Jaya i Daisy. Krzywimy się na widok niegodziwości, które go spotykają. Dajemy się wciągnąć, pochłonąć. Gatsby wysyła zaproszenie okraszone uśmiechem, który widzi się tylko kilka razy w życiu, a my nie jesteśmy w stanie mu odmówić.
Luhrmann kolejny już raz pokazuje, że ma nosa do aktorów. DiCaprio nie gra Jaya Gatsby’ego, on nim jest. Przy całym szacunku dla kreacji Redforda, to właśnie Leo definiuje tę postać na nowo. Jego bohater magnetyzuje, a każda scena, w której się pojawia, promieniuje dziwnym, nieco onirycznym klimatem. Świetnie radzi sobie z momentami dynamicznymi, kiedy musi pokazać szaleństwo, a jeszcze lepiej z tymi subtelnymi, kiedy gra tylko wzrokiem i mimiką. Dlatego też sceny, w których mowa o przywoływaniu przeszłości czy wspomnienie pierwszego spotkania z Daisy urzekają najbardziej. Czuć emocje targające Gatsbym, autentyczność jego zachowań i zamiarów. Potrafi być na zmianę tajemniczy, bezbronny, naiwny, a także narwany. Fantastycznie pokazuje zakłopotanie swojego bohatera i niezdarność. Gonił za czymś, czego już nie było. Wierząc, że można zmienić przeszłość, dokonał rzeczy niezwykłych, a jednak poległ w zderzeniu z rzeczywistością. Jego niezwykłe poczucie nadziei zderzyło się ze światem, do którego nie należał. Im więcej czasu mija od seansu, tym bardziej czuję, że to rola zasługująca na nominację do Oscara, chociaż początkowo nie byłem co do tego przekonany.
Największe obawy miałem co do Tobeya Maguire’a, którego wszyscy kojarzą głównie ze „Spider-Manem”. Aktor miał niełatwe zadanie. Jego postać, oprócz tego, że była narratorem całej opowieści, stanowiła idealny kontrapunkt dla pozostałych. Wnosiła bowiem powiew zdrowego rozsądku do świata, w którym idealizm toczył nierówną walkę z brutalną rzeczywistością. Książkowy Nick Carraway, mimo że był czynnym uczestnikiem wszystkich wydarzeń, zachowywał dystans i dopiero w końcówce pozwolił sobie na emocje. Ten filmowy, odtwarzany przez Maguire’a, robi to samo, dzięki czemu mamy wrażenie, że stoimy z nim w jednej linii, sami stajemy się obserwatorami. Ważnym aspektem było także ukazanie jego subtelnych relacji z Gatsbym: początkowa nieufność i dziwna fascynacja ustępują powoli miejsca przyjaźni i podziwowi. Dzięki temu, że Leo i Tobey znają się od dziecka, wyszło to niezwykle naturalnie i autentycznie. Obserwując tę dwójkę na ekranie czujemy, że jest to szczere.
Świetny jest także Joel Edgerton, który po bardzo dobrym występie w „Wojowniku” coraz śmielej poczyna sobie w wielkim filmowym świecie. Jego Tom Buchanan jest manipulantem i chamem. Swoimi zapijaczonymi oczkami świdruje wszystkich dookoła, wygłaszając złośliwe komentarze. Jest zimny i wyrachowany, podpuszcza Gatsby’ego, knuje, przeinacza rzeczywistość, a jednocześnie potrafi doskonale odegrać poczucie winy i fałszywą skruchę. Tak naprawdę obchodzi go tylko jego własna osoba. Nawet w końcówce, kiedy może wydawać się, że wreszcie coś do niego dotarło, i tak myśli tylko o sobie.
Dobrze spisała się Carey Mulligan, która tchnęła w płaską postać Daisy nieco więcej życia. To oczywiście w dalszym ciągu pusta kokietka, którą obchodzą jedynie pieniądze, ale w wykonaniu Carey nie jest aż tak irytująca, jak jej książkowy odpowiednik. Dalej mamy ochotę nią potrząsnąć, niemniej widząc ją rozumiemy, czemu Gatsby tak za nią szaleje. Ona zaś lawiruje gdzieś pomiędzy młodzieńczą fascynacją i wspomnieniem miłości do Jaya a pieniędzmi swojego męża i przywiązaniem do niego.
Technicznie film Luhrmanna to absolutny majstersztyk. Pierwsza impreza u Gatsby’ego sprawia, że autentycznie mamy ochotę się tam znaleźć. Pokazy fajerwerków, hektolitry alkoholu, choreografia, tancerze i tancerki, a wszystko to skąpane w deszczu konfetti i serpentyn, okraszone chwytliwą muzyką w tle. Sam Freddie Mercury nie powstydziłby się takiego przyjęcia! Reżyser swobodnie operuje paletą barw, wykorzystując kolory, które z miejsca rzucają nam się w oczy i odciągają naszą uwagę od tego, co dzieje się na ekranie. Później nieco odpuszcza i skupiając się na bohaterach stara się zwolnić tempo, bawiąc się przy tym formą. Wplata jedną scenę w drugą, umieszcza przebitki, a na ekranie często pojawiają się cytaty prosto z książki. Także praca kamery zasługuje na uznanie. Wędruje między uliczkami Nowego Jorku, „przelatuje” nad jego robotniczą dzielnicą, aby za chwilę wylądować w salonie Buchananów podczas lunchu. Efekty specjalne są problematyczne, momentami green screen jest aż nadto zauważalny, nie mogę się jednak oprzeć wrażeniu, że to zabieg celowy, mający na celu pokazanie tego, jak bardzo bohaterowie są oderwani od rzeczywistości i otaczającego ich świata.
Na osobny akapit zasługuje soundtrack. Kto zna poprzednie dzieła Baza, ten nie będzie specjalnie zaskoczony tym, że w historii opowiadającej o latach 20. pojawiły się współczesne utwory. Osobiście nie mam z tym żadnego problemu. Ba! Jestem zachwycony tym, jakie kawałki znalazły się na ścieżce dźwiękowej „Wielkiego Gatsby’ego”. Wszystkie piosenki idealnie wpasowują się w obraz i perfekcyjnie go uzupełniają, tworząc niesamowity klimat. Jay-Z, producent muzyki do filmu, wykonał kawał dobrej roboty. Szkoda tylko, że pojawia się tak mało jazzu – aż prosiło się o kilka nowych aranżacji starych hitów.
Luhrmann doskonale rozumie współczesnego widza. Wie także, jak uniwersalną historię dostosować do jego możliwości percepcyjnych. Czuje ducha książki, a jednocześnie zdaje sobie sprawę, że podając ją w klasycznej formie polegnie. Dlatego nieustannie balansuje między szaleństwem a spokojem. Lawiruje pomiędzy postaciami, ukazując ich skomplikowane relacje, by za chwilę zaprosić nas do pokoju pełnego kwiatów lub na szaloną przejażdżkę ulicami metropolii.
Stara się nam za wszelką cenę uatrakcyjnić seans, nie lekceważąc przy tym samej historii, i wychodzi z tego obronną ręką.
„Wielki Gatsby” będzie wzbudzał kontrowersje przez to, jaką przyjął formę, ale mam nadzieję, że znajdą się tacy, którzy przedrą się przez zasłonę efektowności i dostrzegą to, co naprawdę Luhrmann stara się nam przekazać. Zebrawszy na ekranie wspaniałą ekipę, z genialnym DiCaprio na czele, serwuje nam klasyk podlany nowoczesnością, i, jak to w jego przypadku bywa, robi to znakomicie. Ja przyjąłem zaproszenie i nie żałuję.