WIECZNIE ŻYWY. Romantyczny horror komediowy
Tekst z archiwum Film.org.pl (2013)
Aż dziw bierze, że żaden z polskich speców od filmowego marketingu nie wyskoczył z pomysłem, żeby na plakacie “Wiecznie żywego” umieścić napis w stylu “nadgnita odpowiedź na Zmierzch”. Jak by nie patrzeć, skojarzenia mogą nasuwać się same, czy tego chcemy czy nie. Skoro kilka lat temu jakiś nakręcony na podstawie powieści romans zarżnął ekranowy wizerunek wampira, to zabranie się przemysłu filmowego za reanimację żywych trupów (po podparciu się odpowiednią książką) było tylko kwestią czasu. Szczególnie, że zombie tak czy siak od dłuższego czasu coraz bardziej zyskiwały na popularności. I właśnie w ten sposób otrzymaliśmy film, w którym serce żywego trupa zaczyna bić na nowo, kiedy ten zakochuje się od pierwszego wejrzenia w jeszcze ciepłej (a nawet gorącej) blondynce. A najśmieszniejsze jest to, że całość wcale nie jest tak koszmarnie zła, jak mogłoby się wydawać z powyższego opisu.
Tragedią byłoby, gdyby “Wiecznie żywy” był nakręcony na poważnie i nie miał do siebie ani odrobiny dystansu. Chwała twórcom za to, że ktoś to zauważył. Z drugiej strony film nie stara się być ani prześmiewczą parodią, ani nachalną farsą. Zamiast tego (niemal wbrew punktowi wyjścia fabuły) chce być nakręconą z jajem, ale w miarę klasyczną i normalną historią z morałem w stylu “oni są z dwóch różnych światów, wszystko jest przeciw nim, ale miłości nie da się pokonać”.
No dobra, ale skoro niby ma być tak klasycznie, to po co te wszystkie zombiaki pałętają się po planie? Otóż zgodnie z prawidłami najlepszych przedstawicieli gatunku filmów przepełnionych ożywionymi, powłóczącymi nogami po ziemi zwłokami, zombie nie są tylko i wyłącznie zagrożeniem dla jeszcze oddychających bohaterów. Zombie są tu satyrą społeczną. Główny bohater – R – to jednocześnie narrator filmu. Na ekranie widzimy jak włóczy się po przejętym przez żywe trupy lotnisku, snując się bez celu, pomrukując cicho na widok innych zgnilaków i… zastanawiając się. Tak się bowiem składa, że główny bohater ma bardzo bogate życie wewnętrzne (co zupełnie zrywa ze standardowym sposobem przedstawiania zombie). Lubi słuchać muzyki, zbierać pamiątki z miejsc, które odwiedził i rozmyślać, jak świat wyglądał przed epidemią, kiedy nieznajomi ludzie mogli po prostu zatrzymać się na moment i porozmawiać z kimś obok. R zauważa: z pewnością było lepiej, a nie tak jak teraz, kiedy jestem otoczony przez masę bezimiennych, bezmyślnych, niezainteresowanych niczym poza zaspokajaniem swoich podstawowych potrzeb automatów. I w całym tym motłochu tylko ja jeszcze myślę i widzę co się dzieje. Chwila, moment… brzmi to trochę znajomo, prawda?
Problem pojawia się wtedy, gdy film nie poprzestaje na satyrycznej obserwacji, starając się znaleźć remedium dla całej tej cynicznej stagnacji. A lekarstwo jest rozbrajająco proste i naiwnie urocze: miłość. Serio. Tak dosłownie jest to w filmie pokazane – miłość naprawia wszystkie problemy świata i sprawia, że wszystko staje się lepsze. W końcowych scenach jest tyle lukru, że brakuje jedynie wisienki na szczycie tortu. Całe szczęście sytuację ratuje trochę humor i wyraźne zaznaczenie, że oprócz miłości czasem przydaje się również broń palna.
Słabo wypada również trzeci akt filmu, w którym pojawia się obowiązkowy i standardowy motyw wspólnego wroga, który jednoczy lepiej niż kilka tygodni obrad i negocjacji. Wątek ten jest napisany i nakręcony bez pomysłu, zupełnie pretekstowo i dlatego, że być w tym filmie musiał. Po prostu – inaczej scenarzysta musiałby się trochę napocić.
Pochwała należy się natomiast Nicholasowi Houltowi, który wciela się w główną rolę. Wcześniej wspominałem już, że żywe trupy przedstawione są tu w inny niż zazwyczaj sposób, ale zmiana ta nie wywołała u mnie reakcji alergicznej. Jest w tym przede wszystkim zasługa młodego aktora, którego w tej roli zwyczajnie kupuję. Szczególnie fajnie wypada porównanie jego głosu, którym posługuje się prowadząc narrację z offu z tym, który słychać podczas zwykłych dialogów. Ten pierwszy jest zdecydowany, płynny i sprawiający wrażenie bystrego. Ten drugi jest wymuszony i ociężały, nieużywany od wielu lat.
Koniec końców wyszedł z tego całkiem niezły film, który mógłby być zdecydowanie lepszy, gdyby w pewnym momencie nie zamienił się w disneyowską baję. I to raczej w tym mniej pochlebnym tego słowa znaczeniu.