Wędrówka na Zachód
Mówienie o kinie Dalekiego Wschodu samo w sobie jest gigantycznym uproszczeniem, niemniej to właśnie w takim kontekście najczęściej wspomina się nazwisko Tsai Ming-lianga. Idąc tym tropem, szybko wpada się na pierwszą przeszkodę stworzoną przez owo dalekowschodnie szufladkowanie. Mianowicie, co (poza szerokością geograficzną) sprawia, że kino Malezyjczyka zasługuje właśnie na takie miano? Jak umiejscowić je w kinematograficznym świecie, który rodzi zarówno pełne wizualnego przepychu filmy wuxia, solidną i okrutną sensację, campowe potworki, których nie powstydziłaby się ekipa SyFy lub Tromy, ale i minimalistyczne kino artystyczne?
Pytanie odrobinę prowokacyjne, ponieważ większość osób, które chociażby kątem oka śledzą festiwalowe potyczki reżyserów wie, że Tsai kojarzony jest głównie z twórczością wręcz ostentacyjnie autorską. Jego poetyka, przynajmniej teoretycznie, stoi w całkowitej opozycji do dwugodzinnych teledysków serwowanych nam przez speców od zachodnich blockbusterów. Jest w tym stereotypie nieco prawdy, choć warto zaznaczyć, że kinu Malezyjczyka zdecydowanie daleko do surowego ascetyzmu innych twórców reprezentujących, niby ten sam, Daleki Wschód. Buntownicy neonowego boga czy Niech żyje miłość to formalne szaleństwo przy instalacjach tworzonych chociażby przez mieszkających nieopodal Malezji Filipińczyków. Zresztą, widzowie polskich „Nowych Horyzontów” (czołowy festiwal pokazujący tego typu kino) już dawno zorientowali się zapewne, że przy dokonaniach młodych reżyserów azjatyckich czy południowoamerykańskich, Tsai Ming-lianga ogląda się czasem jak najlepszą sensację. Z Wędrówką na Zachód jest jednak nieco inaczej, ponieważ to rzecz, która z założenia wydaje się być aktem antyfilmowym.
W trakcie niespełna godziny obserwujemy serię statycznych ujęć, które przedstawiają zbliżenia na twarz lub kadry obejmujące buddyjskiego mnicha. Duchowny porusza się po francuskich ulicach oraz plażach, jego krok daleki jest jednak od wielkomiejskiej normy. Nawet z największą dozą wyrozumiałości nie możemy mówić tu o powolnym spacerze czy też ślimaczym tempie marszu. Mnich niemal stoi w miejscu, posuwając się przed siebie z prędkością kilkaset razy mniejszą niż uczestniczący w gonitwie dnia codziennego przechodnie. Ruchu niemal obsesyjnie unika również obiektyw kamery Tsai Ming-lianga, który nie przesuwa się nawet wtedy, gdy przypadkowa osoba znacząco ograniczy jego pole widzenia. W dosłownym tłumaczeniu z języka greckiego „kinematografia” oznacza „rejestrację ruchu”. Wędrówka na Zachód zdaje się jednak zapisywać bezruch, trwanie, czyli tegoż ruchu przeciwieństwo. Wystarczy jednak szybka zmiana perspektywy, aby zauważyć, że film Tsai Ming-lianga pędzi przed siebie z zawrotną prędkością.
Postać mnicha stanowi kontrapunkt dla tłumu poruszającego się zgodnie z rytmem miasta. Większość z nas uczestniczy w codziennej gonitwie, dlatego nie dziwi nas zachowanie mieszkańców Marsylii, ale postawa skupionego na własnym wnętrzu duchownego. Z naszego punktu widzenia to on jest tym dziwnym i innym. Gdy damy jednak porwać się pomysłowi reżysera i spojrzymy na rzeczywistość z perspektywy mnicha zauważymy, że nieustający bieg pomiędzy kolejnymi miejskimi punktami bliższy jest szaleństwu niż rozsądkowi. W przypadku medytacyjnego spowolnienia człowiek zatraca się w sobie, w obliczu niemal automatycznego biegu przez miasto zatraca natomiast sam siebie, zaczyna działać jak robot.
Morał płynący z tej opowieści nie jest niczym nowym, a nawet więcej – można powiedzieć, że metafora miasta jako maszyny pełnej bezdusznych trybików odrobinę trąci banałem. Na szczęście, Tsai Ming-liang nie moralizuje i nie grozi widzowi palcem. Wędrówka na Zachód działa na zupełnie innym poziomie. To raczej performance mający na celu igranie z naszą percepcją, a nie płacz nad kondycją nowoczesnego człowieka wciągniętego pomiędzy naoliwione zębatki kapitalizmu tak, jak niegdyś chaplinowski Tramp. To pokaz paradoksów, w którym dopiero brak ruchu zaczyna sprawiać, że zaczynamy dostrzegać pęd. Prowokacyjny kawałek kina, który igra z naszymi przyzwyczajeniami i sprawdza, czy będziemy w stanie wytrwać do końca. A może wybiegniemy z sali i z ulgą damy porwać się krwiobiegowi miejskich arterii?
Wędrówka na Zachód nie jest doświadczeniem dla każdego, ale filmowy mnich z pewnością znajdzie wśród widzów osoby, które zapragną choć przez chwilę podążyć jego śladem. Tsai Ming-liang po raz pierwszy w tak dosłowny sposób zabawia się we współczesnego Muybridge’a. Brytyjski fotograf usiłował zrozumieć niegdyś galop konia za pomocą wykonania serii zdjęć, które miały odtworzyć jego ruch. W eksperymencie Azjaty człowiek zastępuje zwierzę, ale aktualne wciąż pozostaje pytanie o związek pomiędzy kinem, czasem, ruchem i ludzką percepcją.
korekta: Kornelia Farynowska