Turyści
Nietrudno zrozumieć głównego bohatera Turystów, Chrisa. W jego krwawej odysei kryje się chęć naprawy świata. Zabiera on swoją dziewczynę, Tinę, na tygodniową wycieczkę szlakiem swoich ulubionych miejsc – m.in. muzeum tramwajów w Crich, muzeum ołówków w Keswick – lecz co rusz natykają się na ludzi, którzy zachowują się niekulturalnie, tak wobec nich samych, jak i tych zabytkowych punktów. Dobre maniery i szacunek są dla Chrisa tak ważne, że ich brak równoznaczny jest ze śmiercią. Jeśli więc śmiecisz, zginiesz. Jeśli wywyższasz się ponad stan, kpiąc z niżej usytuowanych, zginiesz. Jeśli nie potrafisz docenić dębu Bartka, zginiesz. Chris krwawo rozprawia się z kolejnymi przejawami chamstwa, bo zatruwają one nie tylko jego życie, ale i cały świat. Think green.
Natomiast trzydziestokilkuletnia Tina żyje stłamszona przez matkę, która wysysa z niej wszystkie siły życiowe, obwiniając ją na okrągło o śmierć ukochanego psa, Poppy. Tygodniowy wypad na łono natury wozem campingowym Chrisa ma nie tylko służyć seksualnym przygodom obojga, ale wyzwoleniu się, chociaż na chwilę, od myśli o chorej matce. Jednak z czasem Tina orientuje się, jakim oryginałem jest jej chłopak, i wkrótce zaczyna brać czynny udział w kolejnych zbrodniach. Ciekawe, co by pomyślała matka Tiny, widząc ją i Chrisa w akcji?
Turyści są czarną komedią w reżyserii Bena Wheatleya, którego zrealizowany rok wcześniej Kill List umieścił na mapie nowych talentów brytyjskiego kina. Film ten był posępnym kryminałem, który, podobnie jak Harry Angel, stopniowo zamieniał się w horror z zaskakującym finałem. Sporo w tamtym obrazie nie miało sensu, lecz był to świadomy wybór reżysera, aby niektóre elementy układanki zwyczajnie pominąć – bardziej zależało mu na zszokowaniu widza i zostawieniu go w pozycji skrajnego osłupienia niż wytłumaczeniu mechanizmów rządzących światem przedstawionym. Nowa propozycja Wheatleya jest już bardziej klasyczna w formie narracyjnej, ale niekoniecznie w przekazie. Wszak czarna komedia to gatunek niełatwy w realizacji, i nie dla każdego widza. Fanów tego typu kina jednak zachęcam – Turyści, choć fabularnie mało efektowni i miejscami przewidywalni, nadrabiają makabrycznym humorem oraz ciekawym rysunkiem postaci. Ciekawostką jest fakt, że scenariusz jest dziełem odtwórców głównych ról, Alice Lowe i Steve’a Orama, nieco lepiej wywiązujących się ze swojego aktorskiego zadania niż pisarskiego.
Chris i Tina, już na pierwszy rzut oka, są inni. On, łysiejący brodacz, miłośnik zabytków i samozwańczy pisarz, pozornie spokojny typ, w rzeczywistości nerwus i zazdrośnik. Często nagina swoje zasady, aby zabić osoby, których zwyczajnie nie lubi. Dla przyjaciół jednak najlepszy kumpel pod słońcem. Ona, przypominająca zagubioną Kristen Wiig, boryka się z winą za śmierć pieska i z odpowiedzialnością za chorowitą (i wyjątkowo złośliwą) matkę. Marzy o romantycznej miłości i równie romantycznej śmierci, trzymając ukochanego za rękę i skacząc z nim w przepaść. Oboje potrzebują kogoś, z kim mogliby podzielić się swoimi rozterkami i znaleźć wspólny język. Największy żart reżysera polega na tym, że im bardziej się do siebie zbliżają, tym bardziej widz jest świadomy tego, że wiążąc się ze sobą, Tina i Chris popełnili błąd swojego życia.
Jednym z producentów filmu jest Edgar Wright, którego Hot Fuzz – ostre psy również bazował na umiejscowieniu krwawego spektaklu na tle malowniczej i spokojnej angielskiej wsi. Także i w tamtym filmie morderstwa chciano niejako usprawiedliwić, lecz Wheatley kpi z takiego chorego światopoglądu jeszcze bardziej. Wraz z kolejnymi morderstwami Chris staje się ostoją rozsądku i jakichś zasad, natomiast Tina coraz bardziej popada w niczym niepowstrzymaną żądzę mordu. W momencie, gdy ludzkie życie znaczy tyle co nic, lepiej zabijać zgodnie z własnym kodeksem, niż na oślep. Z drugiej strony, czy to nie jest tak, że Tina zabija dla Chrisa? Z jej ręki giną ludzie, którzy „zagrażają” ich związkowi. Wheatley nieprzypadkowo zaczyna i kończy swój film piosenką „Tainted Love”, lecz dopiero końcowa scena wyjaśnia nam, dlaczego wybrał ten właśnie utwór. Wcześniej Chris spotyka na swej drodze sympatycznego rowerzystę w pojeździe własnego pomysłu, i wyraźnie dystansuje się od Tiny, z czym trudno jej się pogodzić. Czyżby tak miał wyglądać koniec ich związku?
Jest w „Turystach” sporo śmiechu ze śmierci i z „miłości”. Reżyser w bezpardonowy sposób pokazuje nam sceny mordów, nie oszczędzając nam nawet biednej Poppy (psina ginie w oryginalny sposób, którego nie zdradzę). Nie jest to kino dla wrażliwych, lecz idąc na czarną komedię należy tego oczekiwać. Ale pod wylewającym się z ekranu makabrycznym humorem dostrzec można również refleksję nad próbą zrozumienia drugiego człowieka. Za spaczoną filozofią Chrisa kryje się bowiem potrzeba znalezienia osoby, która go zaakceptuje takim, jakim jest. Również Tina chce poznać kogoś, kto wypełni pustkę i beznadzieję jej życia. Marzenie o samobójstwie może się w końcu ziścić, albo może ona przyjąć styl życia Chrisa, zabijając kolejnych ludzi. Pewne jest, że na końcu czeka śmierć – z otwartymi ramionami, szczerząca zęby i… słuchająca „The Power of Love” Frankie Goes To Hollywood?! Dla Wheatleya nawet ta refleksja jest okazją do żartu. Kto by się tego spodziewał po reżyserze ponurego „Kill List”?