Trashhh! Surrealistyczny polski musical o zakochanych… śmietnikach
Niedawno Grzegorz Fortuna pisał wam o wypowiedzi Macieja Ślecickiego – współzałożyciela Warszawskiej Szkoły Filmowej – który powiedział, że swoim studentom radzi robić filmy o sobie i swoim otoczeniu. Na szczęście jednak są jeszcze młodzi polscy reżyserzy, których nie interesuje wyłącznie rola obserwatora własnego podwórka i posiadają coś, czego wielu współczesnym twórcom brakuje – wyobraźnię. Z całą pewnością nie brakuje jej Filipowi Syczyńskiemu, chociaż dość wymowny jest fakt, iż urodzony w 1984 roku autor swoją edukację filmową odbył poza granicami naszego kraju.
Dwa miesiące pracy, liczna grupa tancerzy, statystów i aktorów, dwa tygodnie prób choreograficznych, pięciu operatorów oraz jeden szalony dzień zdjęciowy – właśnie w ten sposób narodził się „Trashhh!”, czyli – jak film określa sam twórca – surrealistyczny musical o zakochanych w sobie dwóch koszach na śmieci. Można? Można!
„Trashhh” to przeniesiona w realia składowiska odpadów wariacja na temat „Romea i Julii”. Na ekranie obserwujemy Antka (Wojciech Solarz) oraz Jolę (urocza Katarzyna Maciąg), którzy zakochują się sobie na przekór wszystkim. Coś, co miało być tylko przelotnym romansem, staje się dojrzałym uczuciem, które nie jest na rękę szczególnie przyszłej teściowej „śmietnika młodego” (Krystyna Tkacz). Ale przecież piosenka jest dobra na wszystko, więc zwaśnione strony podadzą sobie ręce na zgodę i wszyscy będą żyć długo oraz szczęśliwie.
Nie bez powodu bohaterami tej surrealistycznej historii są śmietniki, a miejscem akcji wysypisko. Jest to, może i banalna, ale chyba bardzo dobrze trafiona metafora ludzkiego żywota. Z życia bardzo łatwo uczynić ogromne śmietnisko i czasem wręcz niemożliwe wydaje się uporządkowanie całości. Każdy z nas ma swój własny zsyp, gdzie trafia cały bagaż życiowych doświadczeń, bez względu na to, czy jest się roztańczoną ex-dziewczyną (Zuzanna Grabowska), nieakceptującą upływającego czasu szaloną kobietą (Dorota Piasecka), perwersyjną zakonnicą (Marta Juras), samobójczynią (Izabela Kała) czy pozbawioną kontaktu z rzeczywistością przećpaną (idealnie dobrana do tej roli Justyna Wasilewska). Jednak czy – cytując jednego z bohaterów – życie nie ma sensu i jest chujowe? Syczyński zdaje się temu zaprzeczać, porównuje życie do słodyczy i pokazuje, że potrafi być ono piękne, szczególnie wtedy, gdy jesteśmy zakochani. Bo prawdziwe uczucie przezwycięży nawet największą trudność.
Autor swoją opowieść snuje na dwóch płaszczyznach, gdyż prolog i epilog produkcji skupiają się na osobie… reżysera. Syczyński wykazuje się tutaj dystansem do siebie oraz swojego zawodu i pokazuje twórcę filmowego (Paweł Domagała) korzystającego z pomocy psychologa (Miron Wojdyło). Dlatego „Trashhh!” należy traktować również jako obraz o potędze wyobraźni. Reżyser jawi się niczym bóg decydujący o być albo nie być swoich bohaterów. Tyle, że z wytworów swojej wyobraźni jest rozliczany zarówno przez krytyków, jak i – co boleśniejsze – przez widzów.
Mocną stroną tego dzieła jest muzyka. Krzysztof A. Janczak skomponował świetne utwory, z czego najlepiej brzmi numer będący zwieńczeniem całej produkcji i pokazem mozolnie trenowanej choreografii. Żałować można jedynie, że kompozycje śpiewane przez aktorów ograniczyły się do zaledwie jednej piosenki, chociaż zapewne było to wymuszone długością dzieła. Ale nie zmienia to faktu, iż Krystyna Tkacz oraz Jan Janga-Tomaszewski brawurowo wykonali swój numer, ten utwór ma tak duży potencjał, że gdyby został udostępniony w sieci, to prawdopodobnie moglibyśmy mówić o nowym hicie Internetu.
Na uznanie zasłużyła Katarzyna Maciąg, potrafiąca uwieść swojego partnera (oraz widzów) już samym spojrzeniem czy uśmiechem. To kolejna kreacja, po roli wróżki w „Heavy Mentalu”, udowadniająca, iż pochodząca z Kozienic aktorka nie boi się eksperymentować i jest otwarta na przeróżne propozycje filmowe. Oby tak dalej.
Oczywiście „Trashhh!” nie jest dziełem idealnym, do tego sporo mu brakuje, ale pamiętajmy, że mówimy wyłącznie o kręconym w wariackim tempie krótkim metrażu. To bardzo ciekawy eksperyment. Efekt końcowy jest naprawdę dobry i widać, że na to wszystko był przemyślany od początku do końca pomysł. To się powinno cenić, a takich nieszablonowych twórców pielęgnować. Mam nadzieję, że Filip Syczyński jak najszybciej dostanie szansę sprawdzenia się w warunkach filmu pełnometrażowego, to będzie ostateczny test jego możliwości.
Kilka oficjalnych banerów na deser: