THE OFFICE PL. Biuro 1,5, czyli antrakt od życia
Scen kilka o mniejszym lub większym binge-watchingu, czyli trochę filozofii i recenzowania The Office PL.
Scena numer dwa: polskie The Office oglądam bez większych refleksji
Do domu wracam zmęczony. Pisanie, studia, licencjat i tak dalej. Plan na dziś? Włączę to całe „polskie Biuro” (znowu), pewnie zobaczę ze dwa odcinki. To tylko kilkanaście epizodów, a ile ja już to oglądam? Kilka dni, tydzień, może miesiąc? Wreszcie to skończę, a przynajmniej chcę w to wierzyć…
Ale po co się męczyć, skoro można wrócić do amerykańskiej wersji? Można, lecz nie trzeba.
Pojawia się kwestia skonfrontowania się z serialową niemożnością. Nie obejrzymy wszystkiego przed śmiercią. Czy jest sens wracać do amerykańskiej wersji, którą +/- znamy na pamięć? No nie, choć pewnie mój przyjaciel, który właśnie powtarza ten serial po raz piąty (!), będzie miał inne zdanie. Ale czy lepszą opcją będzie dokończenie polskiej wersji?
Wciąż nie jestem do końca przekonany.
By się zachęcić, zaczynam analizować ogół.
Dunder Mifflin zostaje zamienione na naszą Kropliczankę, co, choć brzmi w teorii żałośnie, ma większy sens. Bo przecież nic dziwnego, że firma, której największym problemem jest przejście z plastikowych na szklane butelki, stoi w miejscu, jest totalnie pasywna, w ogóle się nie rozwija.
Kropliczanka ma szefa, Michała, niedowartościowanego chama, który zazwyczaj chce dobrze, ale głównie zależy mu na własnym interesie. Wcielający się w niego Piotr Polak nie dostał scenariuszowo postaci idealnej. Często za bardzo przypomina Michaela Scotta, co wiele osób z góry zrazi. W końcu to Michał, a nie Michael, miało być nieco inaczej!
Jednak jego szarża aktorska, opierająca się na komicznym dygocie, ciągłym byciu w centrum uwagi i inwazyjnym podejściu do swoich pracowników, świadczy o jego warsztacie. Onnie kradnie scen per se, ale dodaje im tej wariackiej nutki, która potrzebna jest, by ten mockument należycie funkcjonował. W tej swojej zauważalności wytwarza niezauważalne tło; pewien klimat, do którego przyzwyczajamy się po około dwóch odcinkach. Staje się on naszą strefą komfortu, pragniemy do niego wracać.
Podwładni zdają się być na jego łasce, ale coraz bardziej przestają zwracać na niego uwagę. Do zespołu dochodzi jednak tzw. powiew świeżości w postaci nowego rekruta (i nie tylko), więc królestwo szefa zostaje zagrożone. To niebezpieczeństwo jest dla Michała rzeczywiste. Ono istnieje. Wie, że młodość już za nim, on boi się nowoczesnych zmian, pomysłów, wprowadzania kolejnych to biurowych usprawnień.
On w ogóle się boi. I ten strach jest zaproszeniem do opowieści, które postanowiłem przyjąć.
Scena numer trzy: polskie The Office obejrzę ze znajomymi
Popcorn, drink, wspólna kanapa, zgaszone światła. Kameralne audytorium, a polscy aktorzy, niczym muzycy w filharmonii, grają nam wieczorową porą. Integracyjna atmosfera oczyszcza mnie ze wszystkich dotychczasowych zmartwień. Uśmiech na twarzy moich towarzyszy także mi się udziela.
To chyba najlepszy sposób, by odejść od tej początkowej awersji.
Polskie The Office jest jak ten album na Spotify, który przesłuchamy raz, drugi, trzeci, a i tak nadal go nie czujemy. Nie zmienia to przy tym faktu, że jednak jakieś podskórne uczucie mówi nam, że wypada dać szansę, że może wreszcie odmieni się nasze rozumowanie.
Nagle wspólnie dostrzegamy rolę Adama Woronowicza.
Postaci drugoplanowe zaczynają pasować jak ulał.
Sporo oryginalnych żartów doprowadza do zbiorowego rechotu.
Jest „sztywniutko”, album w końcu siedzi.
Scena numer jeden: do polskiego The Office podchodzę sceptycznie
Oglądam zwiastun i widzę agresywny/nieudolny PR. Nic dziwnego, że potrzebowałem aż dwóch kolejnych scen, by w ogóle namówić siebie samego do oglądania tego serialu.
a) Agresywny, bo zdaje się brawurowo mówić o efekcie końcowym. Wiadomo, twórcza pewność siebie jest atrakcyjna dla widza, ale przyjęcie narracji o całkiem oryginalnym scenariuszu wydaje się zgubną ścieżką. A nikt nie lubi, kiedy w pewnym stopniu czuje się oszukany.
Scen czerpiących z poprzednich serii albo je przypominających będzie tu całkiem sporo. Choćby Woronowicz (ktoś w rodzaju polskiego Dwighta) ma wątek z ping pongiem, wręcz dochodzi do momentu, w którym trenuje ten sport w magazynie. Brzmi znajomo? Odsyłam do The Office US: sezon 4, epizod 12. Oczywiście, wiele z tych aspektów to swoiste nawiązania, ale formułka „eee, to było” machinalnie zostaje przez nas wypowiedziana.
Przez tego typu elementy czujemy, że oglądamy to samo co kiedyś, ale opatulone w naszą rodzimą otoczkę. Gdzie ta świeżość, zapytają sceptycy, skoro tak wiele tutaj podobieństw?
b) Nieudolny, bo wypuszczony zwiastun, zmontowany w celu uzyskania abstrakcji totalnej, lawiruje gdzieś na granicy kiczu i nieśmieszności. Zapewne cel był taki, by zachęcić tym poziomem niedorzeczności, ale wyszło za bardzo groteskowo.
Nic dziwnego, że tak długo dojrzewałem do tej produkcji.
Moja krnąbrność, zmieszana z lekka nieszczerą promocją, stworzyła mieszankę wybuchową.
Gdyby zebrać paru mojego pokroju, to zmusilibyśmy twórców do wyłączenia komentarzy na YT…
Interludium: list do czytelnika
Czytelniku,
aby obejrzeć ten serial, musisz pogodzić się z pewną konwencją, a także zahamować swoje oczekiwania.
Konwencja jest prosta: nasz polski produkt jest kalką, produktem Office’opodobnym, który pragnie wspiąć się na wyżyny poprzednich wersji. Niestety, twórcy (jeszcze, przynajmniej tak mi się wydaje) nie mają odpowiedniego warsztatu i wystarczającego doświadczenia, aby stworzyć serię w pełni zadowalającą większość widzów kanału Canal+.
Chciałbyś otrzymać twór godny oryginału (lub jego pseudooryginału, jakim jest amerykańska wersja Biura). Taki scenariusz w tym momencie jest po prostu niemożliwy. Potrzeba nam czasu i kompetencji, ale ta możliwa jest do uzyskania wyłącznie metodą prób i błędów.
Tylko po co być ciągle na nie? Boimy się wychodzić z własnej strefy komfortu, to jedno. Kiedy wychodzi nowy serial, wolimy wspominać starszy. Ciągły sceptycyzm trzyma nas w miejscu. Nawiązując do pewnego klasyka: „Proszę Pana, ja jestem umysł ścisły. Mnie się podobają [filmy], które już raz słyszałem”. Przychodzi nowe, więc z góry złe. I się w takim schemacie zakleszczamy.
Co więcej, zapewne boimy się też siebie samych. „Polskie The Office będzie słabe, po co to robić?”, zapewne zapytało tysiące internautów. No, ale co w tym złego? Boisz się konfrontacji ze swoją własną polskością? Wstydzisz się tego, co mają do zaoferowania twoi pobratymcy?
Po raz kolejny się boisz? Dlatego reagujesz hejtem, cynizmem i ciężkostrawną w komentarzach ironią?
Czytelniku,
dostajesz produkt od serca, który, pomimo wielu błędów i niekonsekwencji, wypada wiarygodnie. Sprawdźmy dlaczego.
Scena numer cztery: recenzuję polskie The Office i szukam zaginionego obiektywizmu
Polskie The Office jest samoświadome, to po pierwsze. Ten serial garściami czerpie ze wszystkich naszych obywatelskich strachów, po czym umiejętnie przekłada je na dialogi i główne wątki poszczególnych odcinków. Zadaje pytania (dosłownie) o wiarę, które często boimy się zadać, konfrontuje widza z jego własnym, wewnętrznym rasizmem (który podskórnie jest w nas wszystkich) czy na zmianę broni, a następnie podśmiewa się z mniejszości LGBT (przyrównując ją do samego KGB). Obrana ścieżka zdaje się strzałem w dziesiątkę, ponieważ nierzadko porusza trudne tematy, ale w żaden sposób nie stara się ich oceniać.
Alkoholizm. Narcyzm. Homoseksualizm. Katolicyzm. Patriotyzm. Nacjonalizm. Duma. Speszenie. Kompleksy. Brak samoakceptacji. Strach. Nieustanne oburzenie. Zakładanie masek. Prześmiewczość. Złośliwość. Zawiść.
Te wszystkie cechy składają się na Polskę XXI wieku. Twórcy to rozumieją, ale tego nie krytykują. To raczej postawa pewnego akceptowania stanu rzeczy czy chwilami wchodzenia z nimi w dialog; taki obuch, który lekko uderzy cię parę razy i powie, że jeśli chcesz, by w tym bagnie żyło nam się lepiej, trzeba zacząć nazywać rzeczy po imieniu i małymi krokami je zmieniać. Brak tu ostrej przygany i łopatologii Smarzowskiego. Nie ma zbędnego, umoralniającego nazewnictwa, nie znajdziemy też aluzji ad personam. Kto wie, może to będzie lepszy sposób?
Nawet małomiasteczkowość kontrastuje się tutaj z wielkomiejskością jednej z bohaterek, lecz nie znajdziemy zwycięzcy tej potyczki. Nie ma tu, w serialowej narracji, lewicowej asekuracji czy prawicowych, kąśliwych uwag. Kamera, jak w prawdziwym dokumencie (sic?), zdradza nam „dni z życia” pracowników Kropliczanki, jednak w żaden sposób nie stara się ona zmienić biegu wydarzeń na własną korzyść. Obraz, który widzimy, po prostu taki jest. Tworzą go ludzie i może dlatego wydarzenia w biurze funkcjonują na zasadzie loteryjnej – nigdy nie wiesz, co akurat przytrafi się danym bohaterom.
Zresztą i mniejsze fragmenty tej układanki potrafią widza „przekupić”. Nawet pewne polityczne cold open (krótka scena puszczona tuż przed serialową czołówką) – zgrabnie wyciągnięte z konwencji amerykańskiego stand-upu – to tylko jeden z nielicznych przykładów, że twórcy nie boją się przekraczać granicy „tego, co telewizji/serialom przystoi”. Tak samo słowo „Murzyn” nie zostaje niczym zastąpione, a odcinek o wulgarnych stereotypach nie zostaje opowiedziany między słowami. Mamy tutaj nasze polskie podwórko, realizm, który nie ucieka od gorzkiej prawdy… o nas samych.
To także panteon różnorakich charakterów. Przewodzi im Adam Woronowicz – wciela się tutaj w Darka, osobnika, który zatrzymał się gdzieś w PRL-u, takiego, który okres transformacji po prostu przespał. Zatem w teorii mamy tutaj stereotypy: patriota, nie rozumie technologii, kocha naszą historię, niewierzący katolik, z pogardą podchodzi do składowych współczesnego świata. Pomijając detale świadczące o jego roli (świetna modulacja głosem, poszczególne emocje podkreśla, mówiąc cicho bądź głośno), jego największym sukcesem będzie stworzenie postaci grubiańskiej, która przy okazji zdaje się tak ciepła i zagubiona, że z odcinka na odcinek wybaczamy jej coraz więcej. Widzimy, że Darek, tak jak i Michał, się boi. Tu jednak chodzi o świat go otaczający, zmiany go przerastają. Czuje się pewnie na własnej przestrzeni, ale kiedy dochodzi do konfrontacji z czymś obcym, nowym, Darek pragnie uciec na własne podwórko. Nic dziwnego, że kiedy słyszy, że drugim zagrożeniem obok LGBT jest PSP (ironia jednej z postaci), przytakuje i kontynuuje swój monolog. Jak to mówią: najlepszą obroną jest atak.
Na uwagę zasługuje też Kornelia Strzelecka, która gra polską Pam, recepcjonistkę Asię. I chociaż podobieństwo charakterów wydaje się bardzo uderzające, to jej wyciszenie jest wyraziste, Strzelecka z łatwością kradnie sceny swoją introwertyczną manierą. Natomiast przeciwieństwem, bo budzącym skrajne emocje, będzie Vanessa Aleksander. Gra ona zapatrzoną w siebie, często naiwną córkę szefa, Patrycję. Choć w teorii ma wzbudzać podziw jako wyzwolona boss-lady, jej rolą będzie jak najczęstsze sfrustrowanie widza. I jeśli napiszę, że swoją krzykliwością i namacalnymi, skrajnymi emocjami, Aleksander idealnie wpasowuje się w archetyp tzw. cold bitch biura, to nie będzie to żadna złośliwa uwaga. Tak po prostu jest: i to działa, wpływa na stan emocjonalny widza, rozjusza go od środka.
Co ciekawe, zdawać by się mogło, że Michał i Patrycja stworzą nam komediową dychotomię (tak jak Jan i Michael w wersji amerykańskiej), ale ich małostkowość (opierająca się kolejno na potrzebie sztucznej akceptacji i rozgłosu) paradoksalnie zaczyna ich zbliżać do siebie. Tak naprawdę chcą tego samego, więc na zmianę pomagają i dokuczają sobie, co jest świeżą odskocznią od wątku zaprezentowanego w wersji amerykańskiej.
A tych odskoczni będzie sporo, zapewne tak wiele, jak nawiązań i zrzynek. Dlatego oglądać trzeba, gdyż te „odskocznie” są motorem napędowym całego The Office PL.
A jeśli natomiast chcielibyśmy zabawić się w statystykę, to otrzymamy następujące liczby:
a) 1/4 odcinków stoi na poziomie środkowych odcinków The Office US,
b) 2/4 to poziom czegoś pomiędzy pierwszym a drugim sezonem,
c) 1/4 to kompletna żenada, która wywołuje w człowieku ciarki i nieprzyjemne uczucie zmarnowanego czasu.
Stąd też, zapewne nieco niekonsekwentnie, nazywam ten serial The Office 1,5. Bo brakuje mu tej połówki, by było naprawdę dobrze, ale też daleko mu do nie raz zapowiadanej katastrofy.
Acta est fabula: czy potrzebujemy drugiego sezonu?
Tak, jeżeli marketingową narrację o produkcie kompletnie oryginalnym twórcy wreszcie urzeczywistnią.
Tak, jeśli polskiego Creeda zagra Jan Frycz (myślę, że nikt by tutaj nie narzekał).
Tak, ponieważ ten rodzaj mockumentu jest antraktem od życia. Pewną przerwą, interwałem, który na kilkanaście minut (lub kilka godzin, w zależności od naszej serialowej sesji) pozwoli nam odreagować, zawiesić na drzwiczkach karteczkę z podpisem „zaraz wracam”.
W Serialach Katarzyna Czajka-Kominiarczuk tego typu sitcomy (albo seriale w ogóle) przyrównuje do narkotyków. Naszą świadomość pochłania świat przedstawiony, przestajemy myśleć trzeźwo, zatracamy się w objęciach filmowych kadrów. Fakt, to ucieczka od rzeczywistości i personalnych problemów. Ale czy to coś złego?
Nasz wojeryzm widza prędko zmusza nas do śledzenia wydarzeń dziejących się w biurze. Pewnie dlatego, że chociaż stagnacja administracyjna pomału przekształca pracowników w zombie, to nieraz charaktery bohaterów są ciekawsze od tych naszych. Albo przynajmniej będą trochę podobne.
Swoją drogą, często zapominamy, że chociaż blisko tym postaciom do biurowych zombie, to wcale nie jest to jakiś wielki przytyk. Zombie potrzebują mięsa, ludzkich mózgów, są ciągle w ruchu, nieustannie poszukują i dążą do spełnienia „osobistych” (albo i kolektywnych) celów.
Bo kiedy obserwujemy rodzące się uczucie między Jimem a Pam (a w tym przypadku [SPOILER] między Asią a Frankiem), prędko zdajemy sobie sprawę, że u nas było podobnie, możliwe, że tak samo, że przecież nasze życie uczuciowe często zaczynało się w całkiem analogiczny sposób. Stajemy się przez to sentymentalni.
Nawet jeśli nam się to jeszcze nie przytrafiło, to zaczynamy wierzyć, że zaraz tak będzie, że blisko naszej biografii do tej serialowej…
Oglądamy, zauroczeni, jakby ugodzeni strzałą Amora, przekładając własne przeżycia na te odcinkowe. A później chcemy, by te nasze były jeszcze lepsze, tak bardzo filmowe, bajkowe, więc czerpiemy z życia. Bierzemy garściami. Jakby zainspirowani.
I ono zaczyna się urozmaicać, kolorujemy je większą liczbą barw. Czyż nie ma lepszej konsekwencji oglądania prostego mockumentu? Największym sukcesem tego serialu będzie fakt, że (po raz kolejny) zobrazowany świat pochłonie widzów całkowicie.