THE NICE GUYS. Brawurowi Gosling i Crowe w świetnym filmie sensacyjnym
Autorem tekstu jest Piotr Żymełka.
Jednym z moich ulubionych gatunków filmowych jest buddy movie, czyli historia o dwóch całkowicie różnych bohaterach (najczęściej gliniarzach), którzy, choć dzieli ich wszystko, muszą współpracować, rozwiązując jakąś trudną zagadkę kryminalną i w trakcie śledztwa stają się przyjaciółmi. Pierwsze z brzegu przykłady, to „Ostatni skaut”, „48 godzin”, „Bad Boys”, „Godziny szczytu”, trzeci Indy, a także doskonała tetralogia (i oby tak pozostało) „Zabójcza broń”. Kilka lat temu do tego grona dołączył kolejny kandydat, zdecydowanie za mało znany, czyli „The Nice Guys” Shane’a Blacka.
To właśnie Black, scenarzysta (a tu również reżyser), udoskonalił formułę buddy movie i doprowadził ją do perfekcji. Odpowiada on między innymi za stworzenie jednego z najlepszych duetów w dziejach kina, czyli Martina Riggsa i Rogera Murtaugha ze wspomnianej „Zabójczej broni”. „The Nice Guys” (idiotyczny polski tytuł, stanowiący absurdalną zbitkę z oryginalnym angielskim jakoś nie przechodzi mi przez klawiaturę) to, bez niespodzianki, skrząca się błyskotliwymi dialogami i pomysłowymi gagami sensacja, ze świetną parą głównych bohaterów, między którymi czuć fantastyczną chemię. A wszystko w barwnym anturażu drugiej połowy lat siedemdziesiątych w Los Angeles.
Wcielający się w protagonistów Russell Crowe (mięśniak do wynajęcia Jackson Healy) i Ryan Gosling (prywatny detektyw na skraju alkoholizmu Holland March) poszukując młodej dziewczyny (w tej roli Margaret Qualley, czyli córka Andie MacDowell), na której życie nastają wredne zakapiory, odkrywają, że wpadli na trop zataczającej coraz szersze kręgi afery, ocierającej się o biznes filmów pornograficznych, a także o branżę motoryzacyjną. Intryga kryminalna, raczej standardowa, stanowi jednak tylko tło dla przedstawienia relacji bohaterów. A ci, zgodnie z Blackowym standardem, najpierw nie darzą się zbytnią sympatią, by z czasem stać się oddanymi druhami. Oczywiście po drodze padnie sporo strzałów, trochę kości zostanie złamanych oraz pojawi się kilkanaście trupów.
Porównania z „Zabójczą bronią” nasuwają się same, przy czym oba duety różnią się na tyle, by nie mówić tutaj o kalce. Duet Crowe-Gosling wspomaga jeszcze nastoletnia Angourie Rice, wcielająca się w córkę Marcha. Zazwyczaj obecność dzieci w „dorosłych” fabułach niepotrzebnie infantylizuje opowieść i wprowadza zbytnie uproszczenia. Na szczęście tutaj nie ma tego problemu, a Holly March potrafi przygadać obu głównym bohaterom tak, że aż im w pięty idzie. Black uniknął również uczynienia z niej irytującej, mądrzejszej od wszystkich gówniary, jednocześnie obdarzając ją właściwą porcją nastoletniej naiwności. Obsadę wzbogacają rzadko ostatnio widywana Kim Basinger oraz Keith David, znany z „Coś” Johna Carpentera, „Sposobu na blondynkę”, czy świetnej fabułki o pracownikach kalifornijskiego MPGK – „Ludzie pracy”. Na moment pojawia się też Robert Downey Jr. w roli… trupa.
Pierwotnie planowano nakręcić serial, ale w końcu uznano, że historia będzie się lepiej prezentować jako jedna, zwarta opowieść. Black, wirtuoz gatunku, doskonale miesza humor z sensacją, znalazło się też kilka nieco bardziej poważnych momentów, choć nie wpływają one na ogólny klimat. Chwilami wydaje się również, że fabuła stanowi tylko pretekst, nie ma tu zagadki, którą rozwiązujemy razem z bohaterami. W kilku miejscach można by też lekko podkręcić tempo, ale nie ma sensu przesadnie się czepiać, bo „The Nice Guys” to po prostu wysokiej próby kino rozrywkowe.
Zdawałoby się więc, że film jest skazany na sukces. Niestety, z jakichś dziwnych względów, tytuł na siebie nie zarobił i najprawdopodobniej kontynuacja nie ujrzy nigdy światła dziennego, choć zarówno Black, jak i Crowe zapowiadali, że chętnie by ją nakręcili. Jakiś czas temu pojawił się pomysł, by powstał serial z żeńskimi bohaterkami, stanowiący spin-off filmu, ale nic więcej o tym nie słychać. Z jednej strony szkoda, bo brakuje takich „mniejszych”, świetnie zrobionych produkcji, z drugiej może i dobrze, bo mamy jeden dobry tytuł, który nie zostanie rozwodniony słabymi sequelami. Bardzo polecam „The Nice Guys”, ponieważ to kawał świetnej sensacji z doskonałymi dialogami i brawurowymi Crowem i Goslingiem. Wincyj takich!