THE CIRCLE. KRĄG. Utopia dla idiotów, czyli thriller science fiction z Emmą Watson
Tekst z archiwum Film.org.pl (2017)
„Przyszłość ma miejsce teraz” – to fraza, którą często możemy napotkać w kontekście rozważań na temat błyskawicznie postępującego rozwoju technologii i mediów. Jakie są zalety i wady postępu? Gdzie kryje się obietnica zmian na lepsze, a gdzie niebezpieczeństwo? Czy zależność człowieka od sieci i komputerów powinna budzić niepokój? Czy prywatność stała się towarem deficytowym? Dyskurs dotyczący tych kwestii jest znacznie starszy niż smartfon czy Facebook. Ostatnimi laty przenosi się on również do dużych rozrywkowych produkcji – czy to we względnie niegłupiej formie jak w Jasonie Bournie czy też wzbudzając uśmiech politowania, jak w Terminator: Genisys (sprowadzić Skynet do wszechmocnej apki na smartfona? Genialne!). Bez dwóch zdań jest to niejednoznaczna i warta eksploracji problematyka. To dobry materiał na rzeczową i wyważoną dyskusję, ale także pożywka dla „natchnionych” artystów próbujących szokować grafikami przedstawiającymi człowieka z logo Facebooka zamiast głowy, który podłącza kabel od komputera do swojej żyły. Niestety The Circle. Krąg obiera tę drugą drogę.
Wydawałoby się, że to przepis na hit: nośny temat, uznany reżyser James Ponsoldt (świetnie odebrane Cudownie tu i teraz oraz Koniec trasy), no i imponująca obsada z Emmą Watson, Tomem Hanksem i Johnem Boyegą na czele. Biorąc pod uwagę sukces nieoczywistego i intrygującego w swoim przesłaniu Mr. Robot, można było pomyśleć, że dostaniemy niejako kinową wersję serialu. Kładącą oczywiście nacisk na inne kwestie, ale prowokującą podobne refleksje. Kiedy jednak zadamy sobie trud, żeby dowiedzieć się nieco o książce, która posłużyła jako materiał źródłowy, przeczytamy między innymi taką opinię: “The Circle to demonizacja spółek internetowych, która nie oferuje żadnych rzeczywistych argumentów”. To powinno wzbudzić obawy każdego, kto liczy na wyważenie filmowej opowieści. Słuszne obawy, należy dodać. Historia traktuje bowiem o dziewczynie imieniem Mae, która zaczyna pracę w The Circle – czymś na kształt Google połączonego z Facebookiem. Poczciwe to dziewczę: zamiast spędzać młodość na Tumblrze, wybiera się na biwaki i kajakowanie, jest skromna i pracuje, żeby wspomóc finansowo ojca ze stwardnieniem rozsianym (jedyna przejmująca rola w filmie – niestety także ostatnia dla zmarłego Billa Paxtona). Naturalnie służba u internetowego molocha odmieni ją nie do poznania, o czym się dowie między innymi podczas obowiązkowej sceny konfrontacji z dawnym przyjacielem, który może nie ma iPhone’a 7 Plus, ale zna sedno prawdziwego życia. Przykro mi, ale obraz Ponsoldta jest jeszcze bardziej łopatologiczny i uproszczony merytorycznie niż inny nieudany film o podobnej tematyce – Paranoja.
Z tym, że o ile obserwowanie trącących banałem losów Liama Hemswortha i Amber Heard zapewniało jakąś prostą rozrywkę, tak tutaj trudno wykrzesać z siebie cień zainteresowania postacią głównej bohaterki granej przez Emmę Watson. To kompletnie niewiarygodna i skonfliktowana (mam tu na myśli nielogiczność scenariusza) postać. Jej sprzeczne ze sobą decyzje zaskakują swoją nieuzasadnioną gwałtownością, a jej wymuszone przemiany dezorientują. Jak można kibicować niekonsekwentnej postaci, która przez 90% czasu bezmyślnie wyraża zgodę na całkowite odarcie się z prywatności w imię pustych ideałów?
Mae w jednej chwili wybucha nerwowym śmiechem na rewelację o implantowaniu czipów w kościach dzieci (zapobieganie porwaniom, walka z pedofilią) i odczuwa ewidentny dyskomfort z racji bycia kontrolowaną i obserwowaną przez The Circle. Chwilę i jedną niedorzecznie tanio sfilmowaną potyczkę ze sztormem później decyduje się jednak robić za chodzącą kamerę i pokazywać całemu światu każdy element swojego życia. Mało tego, nasza zmyślna Mae dochodzi do wniosku, że rezygnacja z dzielenia się ze wszystkimi np. podziwianym właśnie pięknym widokiem morza to samolubne odebranie innym prawa do wiedzy i dzielenia cudzych doświadczeń (!!!). I to nie jest tak, że protagonistka jest jakąś odosobnioną wariatką – cały świat zdaje się kupować wizję totalnej inwigilacji bez żadnego ale. Kiedy koszmarnie niewykorzystany (i irytujący, chyba po raz pierwszy w całej swojej aktorskiej karierze) Tom Hanks wychodzi na scenę, i tworząc nieciekawą imitację Steva’a Jobsa, sprzedaje kilka sloganów o powstrzymywaniu zła na świecie (kosztem całkowitej “przejrzystości”), wszyscy szaleją. I o ile jeszcze rozumiem, że pracujące w The Circle drony z wypranymi mózgami pokochają każdy pomysł szefa, o tyle kompletnie nierealny jest brak realnej opozycji w społeczeństwie. Tego typu ingerencja w naszą codzienność bez dwóch zdań znalazłaby wielu przeciwników, którzy otwarcie by ją zwalczali.
O ile ciekawszy byłby to film! Pomimo otoczki pełnego napięcia technothrillera nie uświadczymy tu bowiem żadnego istotnego konfliktu. Nie dzieje się nic, co angażowałoby nas w oglądaną historię, przez 95% czasu nie ma nawet jasno ustalonego antagonisty! Ta niemal dwugodzinna produkcja to w rzeczywistości seria prezentacji nowych pomysłów i elementów platformy społecznościowej The Circle oraz fatalnie napisane perypetie Mae, które wypełniają czas między kolejnymi spotkaniami. I o ile poniekąd podobny koncept wypalił w przypadku Steve’a Jobsa, tak tutaj udało się osiągnąć przede wszystkim znużenie widza. Dlaczego? Ano dlatego, że scenariusz filmu Ponsoldta nie powinien być nawet w tym samym budynku, co majstersztyk Aarona Sorkina, a Emmę Watson od Michaela Fassbendera dzielą lata świetlne.
Aktorka niestety poległa na całej linii – jej manieryzmy i zachowania rażą w oczy sztucznością i brakiem przekonania, a reakcje emocjonalne są wybitnie przeszarżowane.
Już jedna z pierwszych scen – rozmowa kwalifikacyjna – każe zapomnieć o tym, że to będzie dobrze zagrana rola. Naturalnie Emmie nie pomagają kiepsko napisane kwestie i kuriozalne rozmowy, jakie przychodzi jej odbywać z postaciami-karykaturami. O ile przyjaciółka Mae, Annie, zostaje rozbudowana w jakimś stopniu i przechodzi pewną przemianę, tak każdą inną osobę można streścić jednym krótkim zdaniem. Wspomniany wcześniej kumpel z dzieciństwa Mercer jest w filmie tylko po to, żeby rzucić protagonistce w twarz, że zaprzedała duszę internetowemu diabłu, a następnie sztucznie podbić emocjonalny ciężar historii (który do tego momentu nie istnieje). Grany przez Boyegę geniusz o ksywie Ty pojawia się raptem kilka razy i zapewne przekonany maślanymi oczami Mae decyduje, że powierzy jej swoją największą tajemnicę. Mało to sprytne, ale z drugiej strony – w tym nie świecie nie trzeba być zmyślnym, skoro w dobie całkowitej kontroli przepływu informacji uznawany za zaginionego Ty chodzi sobie po terenie wrogiego mu The Circle, gdzie tylko zapragnie.
Momentów obrażających inteligencję widza jest więcej. Rozmowa Mae z parką kretynów odpowiedzialnych za profile społecznościowe pracowników wydaje się być wzięta z jakiejś komedii. Zdaję sobie sprawę, że miał to być przytyk do ludzi publikujących każde wydarzenie swojego życia w sieci, ale oglądając tych wyszczerzonych idiotów, nie czułem żadnego objawienia, tylko niesmak i zażenowanie. Subtelność przekazu w The Circle. Krąg nie istnieje. To niezwykle płytkie kino, które zyskuje pozory głębi dzięki swojej tematyce. I przyznaję – kilka aspektów konceptu totalnej inwigilacji zmotywowało mnie do pewnej refleksji. Problem w tym, że choć film próbuje się ustosunkować się do tych aspektów, to w bardzo mglisty i niejasny sposób. Mówi nam o tym, że coś jest złe i powinno być dopracowane, ale nie wiemy, na czym polegają te usprawnienia. Co sprawi, że system będzie działał. I nie wydaje mi się, żeby twórcy chcieli nas tym zmusić do rozważań – myślę, że oni sami nie wiedzą, jak odpowiedzieć na te pytania.
Być może dlatego ten wcale niekrótki film ucina się tak nagle i niezrozumiale. Nie mam pojęcia, jak to się stało, że Mae przeszła od punktu A do punktu B. Rozumiem, że pewne wydarzenia skłoniły ją do zmiany światopoglądu, ale czyn, na który się zdobywa, nie wydaje mi się uzasadniony tym, co mogliśmy zobaczyć. Kulminacji historii nie poprzedza stosowne budowanie konfliktu, a ten jest praktycznie nieistniejący. I o ile sprawniej napisany trzeci akt i tak nie uratowałby filmu, tak zakończenie, które otrzymaliśmy, z pewnością okazało się jego gwoździem do trumny. To źle napisana i źle zagrana historia pełna łopatologicznych scen i wypowiedzi, które trywializują poruszaną tematykę. Reżyseria leży (trudno mi było uwierzyć, że niektóre ujęcia i sceny zostały uznane za akceptowalne), montaż leży – broni się tylko muzyka, wyraźnie inspirowana Mr. Robot. Film miewa przebłyski, momentami uderza we właściwe emocje, a czasem czuć, jak wielki potencjał zmarnowano (w kontekście wypowiedzi Mae – o ironio). Może ta cała inwigilacja i kontrola to nie taki zły pomysł? Jestem pewien, że w rzeczywistości opisywanego filmu taka produkcja zostałaby wstrzymana jeszcze zanim jej scenariusz trafiłby do reżysera.
korekta: Kornelia Farynowska