REKLAMA
Recenzje
SZYBKA PIĄTKA #39. Ulubione bajki, czyli nie tylko Disney
REKLAMA
Podczas gdy studio Walta Disneya z lubością przerabia swoje stare animacje na aktorskie filmy i jeszcze jakimś cudem na tym zarabia, my przypominamy nasze ulubione “rysowane” hity i/lub filmy familijne z czasów dzieciństwa i/lub pierwszej młodości. Tym kiedyś jarała się dzieciarnia, to oglądali wasi starzy. I jest się czym chwalić.
Jacek Lubiński
- Dzielny mały toster – kreskówka totalna, bo choć pod wieloma względami zwyczajnie idiotyczna, to jednak posiadająca w sobie tyle serducha i charyzmy (sic!) bohaterów codziennego użytku, że po prostu porywa. Także po wielu latach od premiery (tru story).
- Stalowy gigant – nie tyle bajka dzieciństwa (a przynajmniej nie mojego), co zdecydowanie przywracająca jego ducha. Dojrzała i owszem, ale za to wyjątkowa i zawsze, ale to zawsze warta polecenia.
- Kot Fritz – tak, takie filmy też się kiedyś oglądało. A nawet powiedziałbym, że wtedy było z nich najwięcej frajdy, gdyż zarówno śmieszyły, jak i przekraczały pewne granice poznania. Obecnie, niestety, mocno się obie części postarzały i wydają się zdecydowanie mniej przyjemne.
- Mój sąsiad Totoro – klasyki studia Ghibli nie mogło tu rzecz jasna zabraknąć. Choć filmów natrzaskali mnóstwo, lata 80. wygrał właśnie ten ogromniasty stwór.
- Kto wrobił Królika Rogera – film co prawda tylko połowicznie animowany, ale w tym też tkwi jego siła. Jest zresztą nie mniej zabawny i chwytliwy jak większość tak zwanych kreskówek. Poza tym to kolejny dowód na to, że dzieciarni można z powodzeniem sprzedać dorosłe elementy bez naruszania etycznych granic.
Karolina Nos-Cybelius
- Wszystkie psy idą do nieba – pierwsza rzecz, która przychodzi mi do głowy, kiedy pada hasło dzieciństwo. Kto wie czy też nie pierwsza kaseta VHS, która znalazła się na początku lat dziewięćdziesiątych w naszym domu. Historia niepokornego Charliego to prawdziwy wyciskacz łez. Wzruszała mnie w dzieciństwie, wzrusza i dziś. Dla mnie film animowany legenda.
- Mulan – najczęściej oglądany przeze mnie film animowany. Znam na pamięć każdą piosenkę i większość dialogów. Nie potrafię powiedzieć, co takiego w nim tkwi, po prostu jest świetny. Wzrusza, bawi i ma mistrzowski polski dubbing.
- Laboratorium Dextera – ulubiony serial z czasów trochę późniejszego dzieciństwa. Jako dziesięciolatka nie chciałam być małym geniuszem, ale lubiłam patrzeć na genialnego Dextera i jego szaloną siostrę Dee Dee. Genndy Tartakovsky stworzył niezapomniany serial dla małych i dużych dzieci.
- Świat według Ludwiczka – autobiograficzna kreskówka zamknięta w ramach filmu fabularnego. Trochę taka opowieść szkatułkowa. Ludwik Anderson (Louie Anderson) siedzi w fotelu i wspomina dzieciństwo. Każda opowieść to inny epizod w formie kreskówki. Historia pulchnego mrukliwego chłopca, który rzadko się uśmiecha, ale za to bawi innych.
- Kroniki Narnii – brytyjski serial wyprodukowany przez BBC. Czy ktoś to jeszcze pamięta? Ponad dwadzieścia lat temu emitowała go polska telewizja publiczna. Co by się nie działo w niedzielę wieczorem siadaliśmy całą rodziną przed ekranem naszego pierwszego kolorowego telewizora. Przez wiele lat miałam w pamięci tę ekranizację prozy C.S. Lewisa. To dopiero była magia.
Mikołaj Lewalski
- Pradawny Ląd – miałem mniej więcej 3,5 roku kiedy pokochałem dinozaury. O ile dobrze pamiętam, pierwszym filmem z prehistorycznymi gadami, który obejrzałem był Jurassic Park i to jest tytuł, który bez wahania wskazałbym jako film mojego dzieciństwa. Piszemy tu jednak o animacjach, a jedną z najbliższych mojemu sercu jest Pradawny ląd (a także druga, trzecia i czwarta część). To piękny, pełen emocji film, w którym jest miejsce i na przygodę, i na dojrzalsze kwestie, chociażby akceptację śmierci bliskiej osoby. Pozbawiony cukierkowości świat, kapitalna historia, fantastyczna animacja i poruszająca ścieżka dźwiękowa autorstwa Jamesa Hornera zachwycają zaś do dziś. Szczególnym sentymentem darzę również drugą część wprowadzająca postać małego tyranozaura – Chompera, którego dwudziestoletnią już maskotkę mam do dziś.
- Toy Story – pierwszy film, na którym byłem w kinie. Już to powinno wystarczyć, ale nie można nie napisać o rewelacyjnym pomyśle (żyjące zabawki!), rewolucyjnej formie (pierwsza pełnometrażowa animacja komputerowa!), świetnym humorze, idealnie wykonanych piosenkach i zapadających w pamięć postaciach.
- Król Lew – Disney w najwyższej formie. Nigdy nie interesowały mnie “księżniczkowe” produkcje Disneya, nie byłem też wielbicielem musicalowej formy, ale Król Lew podbił moje serce. Wylałem morze łez przy śmierci Mufasy, byłem też autentycznie przerażony i zasmucony losem Skazy. Uczynienie wszystkich bohaterów zwierzętami bardzo pasowało do moich zainteresowań.
- 101 Dalmatyńczyków – jak już wspomniałem – ludzkie perypetie nie wzbudzały mojego zainteresowania, za to z przyjemnością oglądałem przygody zwierzaków. I jak tu się nie ekscytować losem tak licznej gromady psiaków? Dodatkowo dużym plusem były mocne postaci antagonistów, z przerażająco obłąkaną Cruellą De Mon na czele.
- Potwóry i Spółka – choć dziś najchętniej obejrzałbym właśnie ten film, to zdecydowałem umieścić go dopiero na piątym miejscu, gdyż mój zachwyt nim przypadł na nieco późniejszy etap mojego dzieciństwa. Już wtedy jednak doceniałem niesamowitą wizję świata potworów, doprowadzający do łez humor i – jak to u Pixara – emocje, które przycisną nawet dorosłego.
Łukasz Budnik
- Król Lew – no, nie jest to szczególnie oryginalny wybór, szczególnie w kontekście tytułu tej Szybkiej Piątki, ale cóż poradzić… Lwa mój ojciec przyniósł mi na kasecie VHS, gdy miałem jakieś 4 lata. Jakość obrazu i dźwięku pozostawiała wiele do życzenia, ale nie było to przeszkodą by katować ją dzień w dzień. Król Lew to pierwsze tak duże emocje, które przeżyłem na filmie, to pierwszy zachwyt nad filmową muzyką, to jeden z symboli dzieciństwa, do którego od ponad 20 lat co jakiś czas wracam i do którego moja sympatia nigdy nie spadła i nie spadnie. Definicja sentymentu.
- Toy Story 3 – padło na Trójkę, bo zapewniła mi jeden z najlepszych filmowych seansów w życiu. Część pierwszą i drugą oglądałem wielokrotnie jako dziecko, wobec czego zamknięcie trylogii było dla mnie istną podróżą w tamte czasy i niezwykłym doświadczeniem. Jednocześnie jest to animacja znakomita sama w sobie. Jej siła nie leży wyłącznie w sentymencie, lecz także w postaciach, humorze i gamie emocji, którą wywołuje. Od śmiechu po wzruszenie.
- Dzwonnik z Notre Dame – stosunkowo mało przystępna animacja, która zresztą przerażała mnie w momencie premiery, a którą mocno doceniłem po latach. Świetne postaci i ich relacje, cudowny klimat całości, fantastyczna muzyka Alana Menkena i przepiękne rysunki, ze szczególnym wskazaniem na tytułową katedrę. Na żywo budowla ta absolutnie zachwyca, tym większy szacunek dla twórców, że udało się im oddać jej majestat.
- SWAT Kats – mam niekiedy wrażenie, że jestem jedyną osobą, która kojarzy tę bajkę. W dzieciństwie była zresztą jedną z moich ulubionych. Przypomina mi czasy, gdy oglądałem Cartoon Network po angielsku. Nie rozumiałem zupełnie nic, zatem sam „dopisywałem sobie” dialogi. Zabawne, bo już po opanowaniu tego języka nigdy do SWAT Kats nie wróciłem, nadal jednak mam w pamięci ich pojazd – samolot myśliwski, którym antropomorficzne koty wylatywały na swoje misje zwalczania zła. Wyglądał tak świetnie, że budowałem go nawet z Lego. Ach, wspomnienia!
- Tom i Jerry – głównie najstarsze odcinki. Zawsze bawiły mnie perypetie tytułowych zwierzaków. Abstrahując od slapsticku i kreatywności twórców w pokazywaniu wiecznych porażek Toma, mocno zapadła mi w pamięci również ciekawa, nieco jazzowa warstwa muzyczna całości. Wielokrotnie oglądałem też na kasecie film pełnometrażowy o tych bohaterach, u nas występujący pod dwoma tytułami: Ale Kino lub Wielka Ucieczka. Nigdy jednak do niego nie wróciłem, a patrząc na recenzje i oceny, może nie do końca warto.
Jan Dąbrowski
- 12 prac Asteriksa – cała seria kreskówek o galijskim Flipie i Flapie cieszy się w Europie dużą popularnością, a 12 prac Asteriksa to chyba najlepsza część serii. Pomijając sympatycznych bohaterów i przyjemną dla oka kreskę jest tu dużo specyficznego humoru (pamiętacie absurdalny epizod w starożytnym urzędzie?). Po latach warto wrócić do tego tytułu i sprawdzić, czy nadal dostarcza tyle zabawy, co kiedyś.
- Król lew – na sześć seansów w kinie płakałem tylko raz, ale kaseta z muzyką była w obiegu bardzo długo. Mam do dzisiaj, sentyment też.
- 101 dalmatyńczyków – wolę koty od psów, ale te akurat są urocze, bystre i pomysłowe. Choć i tak najciekawszą postacią była anorektyczna Cruella. Film pamiętam nieco lepiej, ale kreskówka miała taką ciepłą, wręcz świąteczną atmosferę. Przesłanie nadal aktualne, choć nie to jest tu najfajniejsze.
- Gnijąca panna młoda – stosunkowo nowa animacja, w dodatku o wiele mroczniejsza od powyższych. Nie wiem, jak dzieci zareagowałyby na poklatkowe kościotrupy i bohaterkę-zombie, ale Tim Burton (wtedy jeszcze trzymający formę) tchnął w te truchła mnóstwo energii i finezji. Są przy tym przesympatyczne, niezależnie od stopnia rozkładu. Trochę wiktoriańskiej Anglii, trochę niemieckiego ekspresjonizmu i dużo burtonowości. Świetna animacja nie tylko na Halloween/Walentynki.
- Jak działa jamniczek – kiedy pierwszy raz zobaczyłem tą krótkometrażówkę o jamniczku – nieświadomy tego, co widzę – wchłonąłem ją bardziej emocjami niż mózgiem. Niewiele zapamiętałem, ale po latach wspomnienie wróciło i znalazłem ten filmik w odmętach internetu. Pomijając nowatorską technikę Antoniszczaka (który robił swoje animacje bez użycia kamery!) surrealistyczny wykład o przydatności tytułowego pieska robi niesamowite wrażenie nawet dzisiaj. Piekielnie pomysłowy, zabawny i do tego z morałem.
Krzysztof Walecki
- Laboratorium Dextera – jak ja uwielbiałem Cartoon Network. Dwa głupie psy, Johnnie Quest, Atomówki, a przede wszystkim właśnie Laboratorium Dextera, czyli przygody małego geniusza, jego nieznośnej siostry oraz ich rodziców. Krótkie, kilkuminutowe odcinki przepełnione wspaniałymi pomysłami fabularnymi, ale też eksperymentujące z formą oraz nawiązujące do klasyki kina. Marzy mi się aktorska, pełnometrażowa wersja serialu, ale bałbym się, że magia oryginału gdzieś uleci.
- Diabelski młyn – półgodzinny blok kreskówek Looney Tunes w rozkodowanym paśmie Canal+. Oczywiście znałem już wcześniej Królika Bugsa, Kaczora Duffy’ego, Sylwestra i Tweety’ego, czy Strusia Pędziwiatra, na którego poluje Kojot, ale to właśnie Diabelski młyn i jego codzienne emisje umocniły we mnie miłość do zwariowanych przygód animków.
- 12 prac Asteriksa / Asterix i Kleopatra – dwa filmy o przygodach tytułowego Galla i jego grubego przyjaciela, Obeliksa. Cudowna lekcja historii, bo w 12 pracach mamy przecież mitologię rzymską na opak, a w Kleopatrze bajkowe wyjaśnienie, czemu (a raczej komu) Egipt zawdzięcza swoją potęgę. Po dziś dzień lubię wracać do obu tych tytułów i oczywiście oryginalnych komiksów o Asteriksie.
- Hrabia Kaczula – zanim obejrzałem jakikolwiek film o Draculi, znałem nieco inną wersję wampirzej legendy. Do wskrzeszenia hrabiego użyto keczupu, co poskutkowało tym, że tytułowy bohater stał się pierwszym kaczym wampirem wegetarianinem. Dosyć absurdalne założenie, ale nie takie rzeczy widzieliśmy w bajkach dla dzieci. Klimat i oprawa rodem z horroru, w rzeczywistości jednak świetny serial dla najmłodszych.
- Kapitan Jastrząb – i mecze piłki nożnej już nigdy nie wyglądały tak samo. Ten japoński serial animowany był jedną z wielu produkcji Kraju Kwitnącej Wiśni, która pojawiła się na kultowym kanale Polonia 1, ale to chyba właśnie przygody Tsubasy pamięta się najlepiej. Prawa fizyki wydały się nie obowiązywać na japońskich boiskach, a czas meczów rozciągał się nawet do kilku dni (później przyszedł Dragon Ball i udowodnił, że walki mogą trwać nawet kilka tygodni), oczywiście przy założeniu jeden odcinek na dzień.
REKLAMA