SMAKOSZ (2001)
Pierwsze wrażenie jakie nasuwa się po obejrzeniu Jeepers Creepers to rozczarowanie. Później przychodzi zawód i złość; złość na twórców obrazu, który mógł stać się czymś więcej niż tylko zaledwie przeciętną gatunkową hybrydą. Reżyser i scenarzysta w jednej osobie – Victor Salva nie mogąc się zdecydować, w którą stronę pójść, który gatunek wybrać spowodował, że dobrze zapowiadająca się historia została roztrwoniona w gąszczu zgrywy i efekciarstwa.
Trish (Gina Philips) i Darry Jenner (Justin Long) podróżują rozklekotanym samochodem przez Stany Zjednoczone zmierzając ku rodzinnemu domowi. Podróż jest raczej nudna, a czas płynie im głównie na kłótniach do momentu, kiedy na pustej szosie napotykają szalonego pirata, którego głównym celem wydaje się zepchnięcie ich z drogi. To zapowiedź późniejszych wydarzeń. Szczęśliwie szaleniec wyprzedza ich i znika w oddali. Pech jednak chce, że parę kilometrów dalej rodzeństwo dostrzega go nieopodal zrujnowanego kościoła, podczas przenoszenia pakunków do złudzenia przypominających … ludzkie ciała.
Już pierwszą sceną reżyser podsuwa nam myśl, że będziemy mieli do czynienia z filmem niezwykłym. Głównymi bohaterami opowieści czyni bowiem … rodzeństwo. Victor Salva tym celowym zabiegiem znacząco ograniczającym pole manewru dla kształtowania stosunków między postaciami daje do zrozumienia, że nie relacje damsko – męskie będą w filmie najważniejsze. Daje tym samym znak widzowi, że w pewien symboliczny sposób odcina się od upowszechnionego Krzykami Wesa Cravena nowego gatunku – horroru młodzieżowego, w którym zasadniczą role odgrywają erotyczne zależności pomiędzy bohaterami. Jednocześnie uwiarygodnia ich silny związek emocjonalny. Przedstawienie głównych postaci dramatu zostaje dopełnione dynamiczną sceną ataku drogowego pirata. Trudno się tutaj nie dopatrzyć niemal dosłownych cytatów z Pojedynku na szosie – pierwszego pełnometrażowego filmu Stevena Spielberga. To kolejny sygnał wysyłany przez reżysera – możemy się spodziewać żonglowania konwencjami i gatunkami. Ten pierwszy wyraźny znak znajdzie wkrótce potwierdzenie w nawiązaniach do innych, klasycznych już pozycji thrillera, filmu drogi i horroru.
Pierwsze kilkanaście minut filmu podnosi poziom adrenaliny we krwi widza zapowiadając pierwszorzędny, emocjonujący thriller. Mimo, że reżyser wydaje się stosować ograne chwyty, to jednak odnosi się wrażenie pewnej świeżości podejścia do wyeksploatowanych tematów. Następne minuty to zdecydowany dryf w kierunku horroru, który również pozostawia jak najlepsze wrażenie. Pojawia się obowiązkowa historia z przeszłości, która znajduje swoją kontynuację w odkryciach dokonanych przez bohaterów (następny element żonglerki konwencjami). Tak prowadzeni sprawnie opowiadaną historią docieramy do pierwszego punktu zwrotnego, którym jest ukazanie pierwszej zdecydowanej akcji czarnego charakteru tej opowieści (tytułowego Smakosza). Jak przystało na punkt zwrotny jest to totalna wolta nie tylko w fabule filmu, ale również, a może przede wszystkim w postrzeganiu tego, co widzimy na ekranie. Kończy się horror.
Podobne wpisy
Co się zaczyna? Kolejny akt sugeruje, że Jeepers Creepers to jednak pastisz sprawnie mieszający i ośmieszający wątki ze znanych klasyków tzw. kina gatunków. Mamy więc nawiązania do Autostopowicza Roberta Harmona, Obcego Ridleya Scotta, Ataku na posterunek 13 Johna Carpentera, a nawet Matrixa braci Wachowskich. Jednak jedno nawiązanie wydaje się kluczowym dla rozszyfrowania intencji reżysera i scenarzysty. Dotyczy ono Jeźdźca bez głowy Tima Burtona. Jako mieszanka horroru, komedii, pastiszu i cytatów z klasyki miał Smakosz stworzyć atmosferę zbliżoną do tej ze Sleepy Hollow. Przyznać trzeba, że jest kilka scen, w których Salvie udało się ten efekt osiągnąć. Niestety wyjąwszy dobre zawiązanie akcji są to jedynie pojedyncze sekwencje. W zasadzie od końca pierwszego aktu film zdecydowanie coraz bardziej zbacza w kierunku kiepskiego horroru klasy B, z groteskowym i raczej śmiesznym niż strasznym czarnym charakterem, wszystkimi charakterystycznymi dla tego gatunku uproszczeniami i niestety wszechobecnym efekciarstwem. Jednym słowem Salva poświęca świetną, pełną napięcia, ale jednocześnie jakby nawiązującą do poetyki snu atmosferę z początku filmu na rzecz tanich chwytów rodem z jarmarku, wśród których ukazanie w drobnych szczegółach fizjonomii głównego antagonisty naszych bohaterów należy do bardziej zabawnych.
W obrazie zostaje zasygnalizowanych kilka znakomitych wątków, które niestety nie znajdują kontynuacji w opowiedzianej historii. Większość z nich pojawia się już w pierwszej – najlepszej części filmu. Na największą uwagę zasługuje motyw makabrycznej świątyni, która chyba nieprzypadkowo zlokalizowana w podziemiach zrujnowanego kościoła daje nadzieję na prawdziwie mroczny klimat, którego w kinie grozy nie było już od dawna. Darry z racji na wystrój porównuje ją do bluźnierczej wersji Kaplicy Sykstyńskiej. Nie wiemy co popycha Smakosza do właśnie takiego makabrycznie artystycznego “zaprojektowania” jej wnętrza. Czemu służy? Wspomniane już kilkukrotnie zawiązanie akcji wydaje się sugerować, że będzie to wręcz wątek pierwszoplanowy. Niestety już kilkanaście minut później rozbudzona wyobraźnia zostaje schłodzona poprzez wyeliminowanie tego bez wątpienia ciekawszego ze zmarnowanych motywów. Nie wiemy również kim, czy też czym Smakosz jest. Wcielonym Szatanem, pomniejszym demonem, kosmitą? Brak kontynuacji tych chyba najbardziej interesujących tropów jest nie tylko irytujący, ale może zostać potraktowany jako kolejny argument za tezą, że Victorovi Salvie zabrakło koncepcji na sprawne wykończenie ciekawego przecież pomysłu.
Jeepers Creepers mógł być jednym z najciekawszych horrorów ostatnich lat. Reżyser zaprezentował nam wiarygodnych bohaterów, ciekawe zawiązanie intrygi, niezbędne napięcie, odczuwalną, “podskórną” niepewność tego, co zdarzy się za chwilę. Żal patrzeć jak wszystko to kończy się mniej więcej w jednej trzeciej filmu. Potem jest już tylko dryf w kierunku raf i mielizn podrzędnego kina grozy, a szkoda.
Tekst z archiwum film.org.pl