SKLEP NA ROGU
Miał zostać krawcem i przejąć po ojcu rodzinny biznes. Czekało go spokojne, uporządkowane, dostatnie życie. Jego ojciec był wziętym berlińskim krawcem, który przygotowywał syna na swojego godnego następcę. Przez kilka lat wspólnie prowadzili pracownię. Ojciec szył, a syn zajmował się papierkową robotą. Chłopaka czekał jednak inny los – coś, o czym w dniu jego narodzin świat jeszcze nie słyszał. Jego przeznaczeniem było kino. A następnie miano jednego z najlepszych reżyserów pierwszej połowy XX wieku.
Ernst Lubitsch od małego marzył o występach na scenie. Nie chcąc zranić ojca, przez pewien czas prowadził podwójne życie. Za dnia pomagał w pracowni, wieczorem zaś występował w kabarecie. Okazał się całkiem niezłym aktorem – w 1911 roku dołączył nawet do słynnego Deutsches Theater Maxa Reinhardta. Wkrótce pojawił się też na srebrnym ekranie. Publiczność lubiła jego charakterystyczne role w komediach, ale prawdziwy sukces osiągnął dopiero, kiedy stanął po drugiej stronie kamery. Pracował zarówno w Europie, jak i w Hollywood, stopniowo zdobywając coraz większe uznanie. Był wszechstronny. Gdy zaczynał, tworzono czarno-białe filmy nieme; ostatni jego obraz to z kolei nakręcony w technikolorze musical. Kilka miesięcy przed swoją śmiercią otrzymał specjalnego Oscara za 25-letni wkład w światowe kino. W Polsce kojarzymy go głównie jako odkrywcę talentu Poli Negri. Na świecie to zaś ikona, wybitny reżyser obdarzony specyficznym, niepowtarzalnym stylem – „dotykiem Lubitscha”.
Czymże ten „dotyk” jest? Tak naprawdę, sprytnym chwytem marketingowym studia Warner Brothers – z reżysera chciano w ten sposób zrobić markę. Nie da się jednak ukryć, że za tym chwytliwym sloganem kryje się sporo prawdy. Filmy Lubitscha charakteryzują się czymś szczególnym. Mówi się, że „dotyk” to subtelność, elegancja, wdzięk, ale też dowcip, nacechowane seksualnie niuanse czy nonszalancja. Każdy jednak widzi to nieco inaczej. Ephraim Katz, autor “Encyklopedii filmu”, twierdzi, że chodzi przede wszystkim o subtelny wizualny humor. Podkreśla, że w filmach Lubitscha ton nadają małe, pojedyncze ujęcia, wręcz detale, które później okazują się mieć istotny, lekko ironiczny wydźwięk dla całego obrazu. Peter Bogdanovich z kolei zwraca uwagę na organizację pracy Lubitscha – taktowne umieszczenie kamery, ekonomiczne kreślenie fabuły, niebezpośrednie dialogi oraz znakomite kierowanie aktorami, nawet tymi w rolach epizodycznych.
Dla mnie natomiast ów „dotyk” to przede wszystkim umiejętność nadania obrazom uniwersalności. Nawet w tych filmach, w których mamy powiedziane, gdzie dokładnie znajdują się bohaterowie, ma się wrażenie przebywania wszędzie i nigdzie zarazem. W większości z nich nie ma mocno zarysowanego kontekstu społecznego czy politycznego. Wychowany w Europie, a pracujący w Ameryce Lubitsch wprowadza swoich bohaterów do „Lubitschlandu” – stworzonego przez siebie w najmniejszych szczegółach, nieco metaforycznego świata. Nie ma tam miejsca na bezpośredniość. Liczą się małe rzeczy – tu jakiś gest, tam spojrzenie, gdzie indziej nieźle ukryta aluzja czy niby niepotrzebna scena… Ale u Lubitscha wszystko ma znaczenie. Jego filmy opowiadają bowiem więcej niż pokazują.
Pomimo niezaprzeczalnie udanej kariery, Ernst Lubitsch nie jest reżyserem kojarzącym się od razu z konkretnym swoim dziełem. Gdy myślimy o Coppoli, myślimy o „Ojcu chrzestnym”; wspominając Kubricka, mamy przed oczami „Mechaniczną pomarańczę” i „2001 – Odyseja kosmiczna”. A Lubitsch..? Z filmów powstałych po wprowadzeniu dźwięku najbardziej cenione są „Parada miłości” czy „Niebiosa mogą zaczekać” (oba zdobyły nominacje do nagrody Akademii zarówno za najlepszy film, jak i reżyserię). Dużą popularnością cieszyła się też „Ninoczka” z 1939 roku, będąca pierwszym filmem dźwiękowym (i to komedią!) z Gretą Garbo. Sam reżyser swoje najlepsze dzieło widzi jednak w innym tytule – skromnym „Sklepie na rogu” z 1940 roku, z udziałem Jamesa Stewarta i Margaret Sullavan.
Film opowiada o pracownikach sklepu galanteryjnego „Matuschek i Spółka”. Rzecz dzieje się w Budapeszcie, choć tak naprawdę mogłaby gdziekolwiek indziej. Obserwujemy codzienne życie zwykłych ludzi – właściciela sklepu oraz jego podwładnych. Są wśród nich starszy, skromny Pirovitch (Felix Bressart), fałszywy Vadas (Joseph Schildkraut), zabawny chłopiec na posyłki Pepi Katone (William Tracy) czy wreszcie najdłużej pracujący, lojalny Alfred Kralik, grany przez legendarnego Jamesa Stewarta. Rutyna zostaje złamana, gdy w sklepie pojawia się rezolutna Klara Novak (Margaret Sullavan). Dziewczyna desperacko szuka pracy i choć Alfred odsyła ją z kwitkiem, ostatecznie imponuje ona właścicielowi, sprzedając szpetne pudełko na papierosy jako pojemnik na cukierki. Zostaje zatrudniona do pomocy przy świątecznej wyprzedaży. Rozpoczyna to ciąg animozji pomiędzy Klarą, a Alfredem – tych dwoje wyjątkowo za sobą nie przepada. Jak się jednak okazuje, poznali się już wcześniej. Prowadzą między sobą anonimową, intymną korespondencję zaaranżowaną przez klub samotnych serc. Codziennie wymieniają się pełnymi miłości listami zostawianymi w skrytce pocztowej nr 237. Piszą jednak do siebie używając jedynie zwrotu „Drogi przyjacielu/przyjaciółko” i nie mają pojęcia o tym, że codziennie przebywają ze sobą w sklepie Matuschka. Choć potrafią darzyć się miłością w listach, pracując obok siebie wprost się nie znoszą.
Alfred i Klara to dwie silne osobowości. Ich złośliwe utarczki są siłą napędową filmu. Mamy tu do czynienia z inteligentnymi dialogami, niepozbawionymi dowcipu i sarkazmu. Sceny między dwójką głównych bohaterów, gdy widz już wie o intrydze, a oni sami jeszcze nie, potrafią zapewnić naprawdę przyjemny masaż brzucha. Jeszcze zabawniej jest, gdy o wszystkim dowiaduje się Alfred i później bawi się kosztem współpracownicy. Scena w restauracji, gdy Klara czeka na swojego listownego ukochanego, a zmuszona jest do rozmowy z Alfredem, powinna przejść do klasyki kina. Być może zresztą to już nastąpiło. Należy pamiętać o tym, że ten motyw fabularny powielany był później w wielu produkcjach, zwłaszcza w komediach romantycznych. „Sklep na rogu” posłużył m.in. za bezpośrednią inspirację dla twórców filmu „Masz wiadomość” z 1998 roku z udziałem Toma Hanksa i Meg Ryan. Pomimo zgrabnego przeniesienia głównego wątku do czasów współczesnych (zamiast listów, bohaterowie wymieniają się e-mailami), trudno nazwać ten film nową wersją obrazu Lubitscha. Fabularnie dość znacznie różni się on od „Sklepu na rogu”, a jednak scenę w restauracji odtworzono w nim wiernie.
Po latach Lubitsch przyznał, że żaden film nie udał mu się tak dobrze, jak właśnie „Sklep na rogu” – „To mój ulubiony film z wszystkich, które wyreżyserowałem. Nigdy wcześniej, ani później nie udało mi się nakręcić filmu, w którym atmosfera i bohaterowie byliby prawdziwsi niż tutaj”. Przed premierą, w styczniu 1940 roku, podchodził jednak do tego z większym dystansem. Mówił „to tylko mały, spokojny film, nie żadne wielkie dzieło” (budżet, pomimo gwiazd w obsadzie, był przeciętny – około 500 tysięcy dolarów; film nakręcono w 28 dni w zaledwie czterech lokalizacjach), dodając „Mam nadzieję, że ma w sobie trochę uroku”. I to chyba właśnie największa zaleta tego filmu. Być może jest mały, spokojny i niepozorny, ale wspomnianego uroku biją z niego całe pokłady. To w gruncie rzeczy naiwna historia, ale poprowadzona jest z takim wyczuciem, bezpretensjonalnością i wdziękiem, że chwyta właściwie każdego. Lubitsch zdecydowanie „dotknął” ten film. To, co oglądamy na ekranie, z jednej strony jest zniuansowane i dopieszczone w najmniejszym szczególe, z drugiej – proste i uniwersalne. Pracownicy sklepu Matuschka żyją całkiem podobnie do tego, jak żyje się współcześnie. Do tej humorystycznej opowiastki reżyser zręcznie wprowadził cięższe tematy. Gdyby się zastanowić, w „Sklepie na rogu”, prócz skomplikowanego romansu, znalazło się też miejsce na takie wątki jak obraz kryzysu gospodarczego, samotność, obawa o utratę pracy, zdrada małżeńska czy nawet próba samobójcza. Reżyser prezentuje nam też kilka ujęć-perełek (dłoń Klary sięgająca do skrytki, w której nie ma listu, finał z padającym śniegiem) oraz znakomicie prowadzi aktorów. James Stewart i Margaret Sullavan stworzyli w tym filmie jedne ze swoich najlepszych kreacji.
Wygadana, zadziorna Klara oraz inteligentny, poważny Alfred, tworzą razem duet idealny. To jedna z najlepiej dobranych par w historii kina. Było to o tyle łatwiejsze, że pomiędzy Stewartem, a Sullavan istniała naturalna chemia. Poznali się dużo wcześniej, kiedy Stewart, jako członek uniwersyteckiego zespołu teatralnego (studiował architekturę w Princeton), zaprzyjaźnił się z Henrym Fondą, ówczesnym mężem aktorki. To ona załatwiła mu angaż na Broadwayu, a potem także i pierwsze role filmowe (udział Stewarta wymuszała ponoć na producentach szantażem). Przed „Sklepem na rogu” wystąpili zresztą razem w niejednym filmie i to zgranie na ekranie widać. Obraz Lubitscha to z pewnością wielki sukces obojga. Później ich kariery potoczyły się jednak w dwie różne strony. Stewart w tym samym roku zagrał w „Filadelfijskiej opowieści”, za którą dostał Oscara. Jego kariera nabrała tempa i nie zwalniała aż do lat siedemdziesiątych, pozwalając wcielać mu się w zróżnicowane role u najwybitniejszych reżyserów. Sullavan zaś, po udanej karierze teatralnej i zauważonym przez krytykę występie w „Trzech towarzyszach” z 1938 roku, nie odniosła już wielkich sukcesów. Po roli w „Sklepie…”, poświęciła się życiu rodzinnemu. Wcześniej dwukrotnie się rozwodziła (z Henrym Fondą oraz Williamem Wylerem) i nie chciała, aby kariera znowu stała się przeszkodą na drodze do szczęścia. Znacznie ograniczyła występy przed kamerą. Jednak trzecie małżeństwo także zakończyło się rozwodem. Opuszczona przez dzieci (wolały mieszkać z ojcem) aktorka przez lata zmagała się z depresją, potęgowaną przez stopniowe głuchnięcie. W wieku 50 lat zmarła wskutek przedawkowania leków.
„Sklep na rogu” to „mały”, acz piękny film, pozwalający przypomnieć sobie tę dwójkę wspaniałych aktorów. W jakiś sposób smutny jest dla mnie fakt, iż przy wpisywaniu nazwiska „Stewart” w wyszukiwarkach portali filmowych, pierwszym wynikiem nie jest James, lecz wzdychająca do wampira Kirsten. Czasy Stewarta i Sullavan to złote lata Hollywood – warto ocalić je od zapomnienia. Bo choć są filmy z tamtego okresu, które do obecnych czasów zupełnie nie przystają, „Sklep na rogu” prawdopodobnie ogląda się tak samo dobrze, jak w roku jego premiery. A może i lepiej. Miłym i w pewnym sensie oczyszczającym doświadczeniem jest oglądanie, jak nielubiący się ludzie w kontaktach ze sobą wciąż darzą się szacunkiem. Przyjemnie patrzy się na świat, w którym przechodnie witają się poprzez uchylenie kapelusza, a „dzień dobry”, „przepraszam” i „dziękuję” to nie magiczne słowa, a te najbardziej potoczne.
Dla mnie „Sklep na rogu” to klasyk kinematografii. Oparty na świetnym humorystycznym pomyśle, w niuansach przedstawia problemy, z którymi mogą identyfikować się nawet dzisiejsi widzowie. Widać, że Lubitsch „dotykał” ten film do perfekcji. Całą jego filmografię przyswoić byłoby dziś trudno, więc ufam mu na słowo, że to jego najlepszy obraz. Szkoda, że obecnie tak rzadko dane nam jest oglądać takie „małe, spokojne”, acz urokliwe produkcje. Nie jest to chyba jednak bolączką tylko naszych czasów.
Jak głosi anegdota, po pogrzebie Lubitscha w 1947 roku, wybitny reżyser Billy Wilder z żalem powiedział do swojego kolegi po fachu Williama Wylera, „A więc nie będzie już Lubitscha”. Ten miał mu odpowiedzieć „Jest dużo gorzej. Nie będzie już jego filmów”.