SIEDEM MINUT PO PÓŁNOCY / A Monster Calls – recenzja (Camerimage 2016)
Baśniowość na wielkim ekranie w ostatnich latach ograniczała się głównie do filmowych adaptacji Tolkiena, Rowling i Lewisa. Wieloczęściowe sagi mają swój urok, jednak niektórzy widzowie – tak jak niżej podpisany – mogli czuć się już zmęczeni epickim rozmachem tych produkcji, w której nieco gubił się morał, tak przecież w baśni istotny. Siedem minut po północy, najnowsza filmowa opowieść Juana Antonio Bayony, powinna być odtrutką właśnie dla takich osób.
Polski tytuł obrazu, który w języku angielskim brzmi A Monster Calls (czyli Potwór woła/wzywa), pasowałby pewnie bardziej do slashera niż filmowej baśni, ale nawiązuje do bardzo istotnego punktu w historii opartej na powieści Patricka Nessa. O tej właśnie porze – siedem minut po godzinie duchów – kilkunastoletni Conor O’Malley (Lewis MacDougall) miewa powtarzający się koszmar, w którym w tragiczny sposób ginie jego matka. Także o tej porze zacznie pojawiać się w życiu chłopca tytułowy potwór, który okaże się być przewodnikiem i przyjacielem Conora. Mieszkający ze śmiertelnie chorą mamą (Felicity Jones) chłopiec przy pomocy swego wyobrażonego towarzysza będzie musiał zmierzyć się z własnym strachem i prawdą o samym sobie.
Siedem minut po północy to nie jest zwyczajny film familijny – poruszane w nim kwestie są na tyle poważne i trudne, że dziecięca widownia może sobie z nimi nie poradzić. Film Bayony dotyka spraw ostatecznych, opowiada o tym, jak przygotować się na coś, do czego przygotować się nie można – do straty bliskiej osoby. Łatwo wyobrazić sobie wzruszenie, jakie towarzyszy widzom w scenach, w których Conor konfrontuje się z kolejnymi wiadomościami o stanie zdrowia matki. Sfrustrowany, buzujący od gniewu i buntu wobec nieuniknionego chłopak z coraz większą agresją reaguje na swoje otoczenie – bez względu na to, czy chodzi o znęcających się nad nim kolegów ze szkoły, czy nadopiekuńczą babcię. Potwór, który stara się pomóc bohaterowi w opanowaniu trudnych emocji, wyzwala w nim także energię do tego, by ten zmierzył się z od dawna prześladującymi go demonami, bez względu na to, jakie będą tego konsekwencje.
Pod pewnymi względami Siedem minut po północy przypomina B.F.G. Stevena Spielberga – tam również dziecięcy bohater, a raczej bohaterka, zaprzyjaźniła się ze z pozoru potwornym stworem, który także – jak u Bayony – przybył do niej pod osłoną nocy. W filmie Spielberga jednak ów stwór nie był wyobrażony, lecz należał do świata przedstawionego, zaś pomagał swej małej przyjaciółce w równym stopniu, co ona jemu. W Siedmiu minutach… Potwór – który dzięki kilku zabiegom reżyserskim staje się oczywistą inkarnacją pewnej osoby z życia rodziny O’Malleyów – staje się jedynie pretekstem do tego, by skonfrontować bohatera z traumatycznymi wydarzeniami w jego życiu. I choć jego rola jest nieoceniona w kształtowaniu charakteru niepokornego chłopca i jego relacji z bliskimi, Potwór wydaje się być raczej częścią osobowości Conora niż pełnoprawnym bohaterem.
Siedem minut po północy prezentuje się pięknie – tytułowy Potwór, wywodzący się z otaczającej dom O’Malleyów natury, to prawdziwy majstersztyk realizacyjny, a obdarzenie go potężnym (i odpowiednio wzmocnionym) głosem Liama Neesona było strzałem w dziesiątkę. Wszelkie interakcje monstrum z rzeczywistością małego angielskiego miasteczka są odpowiednio widowiskowe, a jego proweniencja w równym stopniu zachwyca, co budzi grozę. Pewne mielizny scenariuszowe, których w filmie Bayony nie brakuje, rekompensowane są naddatkiem emocjonalnym, doprowadzającym do wzruszenia największych nawet twardzieli. I choć Siedem minut… raczej do klasyki kinowych baśni nie przejdzie, to zapewnia wystarczająco dużo filmowych doznań, by zapoznać się z tym dziełem i je docenić.
korekta: Kornelia Farynowska