MÓJ TYDZIEŃ Z MARILYN. Wybitna Michelle Williams jako ikona kina
Tekst z archiwum film.org.pl (10.02.2012).
Ja też miałem swój “tydzień z Marilyn”. To był początek stycznia, pracowałem nad esejem zaliczeniowym z antropologii współczesności. Temat – upadek mitu hollywoodzkiej bogini. Pisałem o Grecie Garbo, Ricie Hayworth, Elizabeth Taylor, porównywałem je z obecnymi gwiazdami, jak choćby Julia Roberts czy Charlize Theron… Jednak, gdy zacząłem przygotowania do rozdziału o Marilyn Monroe, okazało się, że tak naprawdę cały ten tekst mógłbym poświęcić tylko jej. Ona była bowiem kimś więcej niż wszystkie pozostałe. Określenia typu gwiazda albo bogini w jej przypadku nie wystarczały. Monroe była jak narkotyk. Choć nigdy nie należałem do jej fanów, w pewnym momencie pisania eseju stwierdziłem, że mam na jej punkcie lekką obsesję. Oglądałem filmy z jej udziałem, przeczytałem kilkadziesiąt wywiadów i artykułów prasowych na jej temat, przewertowałem biografie… I wciąż było mi mało.
Trzeba przyznać, że mit Marilyn Monroe został ukształtowany przez hollywoodzkich producentów wręcz perfekcyjnie. Oparty na niedopowiedzeniu sprawia, że zaczyna on żyć własnym życiem, poddaje się wielorakim interpretacjom, ale przede wszystkim opanowuje umysł – chcemy więcej i więcej. Przedwczesna śmierć aktorki tylko to wszystko wzmocniła. Marilyn nigdy się bowiem nie zestarzała. Jej mit nie mógł upaść. Myśląc o niej, mamy przed oczami scenę podwiewania sukni w Słomianym wdowcu lub twarz z obrazów Andy’ego Warhola. Nie było chyba ikony popkultury, która okazałaby się równie trwała. Dlatego dziwi fakt, że do tej pory nie mieliśmy w kinie żadnego obrazu poświęconego tej ponętnej blondynce. Owszem, pisano o niej piosenki, książki, istnieje wiele filmów dokumentalnych starających się zgłębić, kim była “prawdziwa Marilyn”. Rzadko jednak próbowano wykorzystać tę postać do stworzenia interesującej fabuły – właściwie jedyną tego typu produkcją był telewizyjny Norma Jean & Marilyn z 1996 roku. Ale w końcu przyszedł czas na film Simona Curtisa. Film, którego Monroe jest główną bohaterką, a z drugiej strony – nie będący jej biografią. I… całe szczęście!
Mój tydzień z Marilyn nakręcony został na podstawie wspomnień Colina Clarka, młodego chłopaka pracującego jako trzeci reżyser przy filmie Książę i aktoreczka. Był rok 1957. Będąca u szczytu kariery Monroe przybywa do Londynu, aby zagrać u samego Laurence’a Oliviera. Nie była to jednak łatwa współpraca. Do historii przeszły epitety, jakimi określał Marilyn słynny Brytyjczyk. Praca nad tym filmem wykończyła go. Później zresztą wyreżyserował już tylko jeden obraz. Rozchwiana emocjonalnie, zagubiona Marilyn znalazła pocieszenie i wsparcie w objęciach Clarka. Zdjęcia udało się jakoś dokończyć, Olivier wrócił do teatru, Monroe do Stanów, Clark… do rzeczywistości. Fabularnie Mój tydzień… niczego więcej nie dotyka. Ale mimo wszystko ma się wrażenie, jakby ten film szczegółowo opowiadał nie tylko o życiu legendy ekranu, ale także o kinie tamtych czasów – regułach rządzących show-biznesem, bolączkach gwiazd filmowych, sztuce reżyserii.
Choć film przedstawia tylko wycinek z życia Monroe, bez problemu ukazuje to, co w jej postaci najważniejsze. Simon Curtis okazał się bardzo sprawnym reżyserem. Nie nakręcił patetycznej biografii, nie przedstawił “dramatycznych losów” od sieroty do najsławniejszej kobiety świata, nie próbował odkrywać sekretów, tworzyć teorii spiskowych. Przedstawił w swoim filmie jedynie pewien epizod, a jednocześnie zawarł w nim, jak w pigułce, całe rozdarcie swojej bohaterki. To wszystko, co różniło Marilyn Monroe od Normy Jean Baker – boginię od zwykłego człowieka. Mój tydzień… zaledwie dotyka tematu. A mimo to daje widzowi wiele do myślenia. To duży sukces tego, debiutującego w kinie, reżysera. Największym wyczuciem popisał się jednak przy obsadzaniu głównych ról.
Wspaniała Michelle Williams
Przyznam szczerze, że trochę bałem się, jak odbiorę Michelle Williams jako Marilyn. Nie chodziło nawet o to, że całkiem niedawno oglądałem „Księcia i aktoreczkę”. Wydawało mi się, że zbyt dużo wiem o Monroe, że zbyt dobrze znam jej twarz. Trudno wtedy dostrzec ją w kimś zupełnie innym. Ale już pierwsza scena Mojego tygodnia… rozwiała wszystkie te wątpliwości. I to wcale nie dlatego, że Williams została jakoś wybitnie ucharakteryzowana. Wręcz przeciwnie. Od samego początku daje się widzowi jasno do zrozumienia, że nie będzie miał do czynienia z kopią słynnej blondynki – a jedynie z jakimś odblaskiem jej osoby, pewną interpretacją tego, kim była. Rola oparta jest na pojedynczych elementach “typowej Marilyn” – “pomiędzy” jest zaś sporo miejsca na dopowiedzenie. Williams nie miała naśladować Monroe w każdym pojedynczym szczególe. Nie ma tu przeobrażenia jak w Niczego nie żałuję, gdzie na ekranie po prostu oglądaliśmy Edith Piaf. Tutaj mamy aktorkę, która ma nam jedynie przypominać Marilyn, ma wypełniać ekran podobną magią. I robi to naprawdę świetnie. Od Williams nie da się oderwać oczu, przyciąga jak magnes – tak samo, jak niegdyś robiła to jej bohaterka.
Trzeba przyznać, że jest to jedna z najlepszych, albo nawet i najlepsza, rola tego sezonu. Talent Williams widać nie tylko poprzez aurę, jaką obdarzyła swoją postać. Aktorka jest też świetna jeśli chodzi o przekazywanie najróżniejszych stanów emocjonalnych Monroe. W jednej scenie jest po prostu Marilyn znaną z kinowego ekranu – najpiękniejszą, najsławniejszą, najbardziej pożądaną kobietą świata. W kolejnej jawi nam się już jako osoba bardzo nieszczęśliwa, pełna kompleksów, zagubiona. I nie czuć w tym cienia fałszu. Oczywiście zwolennicy Scarlett Johansson czy Charlize Theron uważać będą, że to one – choćby ze względu na swoją urodę – wcieliłyby się w tę postać z lepszym skutkiem. Moim zdaniem ich warunki zewnętrzne byłyby jednak ogromną przeszkodą. Widz przede wszystkim widziałby je same, dopiero potem Monroe. Z Williams jest inaczej – to aktorka wszechstronna, elastyczna, która ma łatwość wcielania się w całkiem różne role. Publiczność nie kojarzy jej z konkretnym typem postaci. I to jej wielki atut. W Moim tygodniu… udało jej się przedstawić kilka najbardziej charakterystycznych cech Marilyn, a z drugiej strony – obdarzyła swoją bohaterkę pewną dozą uniwersalności. Nie oglądamy jej jako uosobienia wizerunku z obrazów Warhola, ale po prostu kobietę, która, kupując bilet do szczęścia, nie przewidziała tego, jak dużo łez wyleje po drodze.
Książę i aktoreczka miał być dla Marilyn próbą dostrzeżenia w niej prawdziwej aktorki, dla Laurence’a Oliviera – szansą na zostanie gwiazdą wielkiego ekranu. Mój tydzień… prawdopodobnie nie będzie dla Michelle Williams ani jednym, ani drugim. To, że jest świetna warsztatowo udowodniła już wcześniej, bycie gwiazdą z kolei chyba w ogóle jej nie interesuje. Wierzę jednak, że film ten stanie się dla niej przełomem. Że wstąpi do ścisłej czołówki najlepszych aktorek świata. Że od teraz będzie mogła przebierać w propozycjach od wybitnych reżyserów, potrafiących wykorzystać jej talent do maksimum. Że będziemy oglądać ją coraz częściej, w coraz ciekawszych rolach. Zasługuje na to.
Mój tydzień z Marilyn to jednak nie tylko wybitna rola Michelle Williams. To też świetny Kenneth Branagh w roli Oliviera, uroczy Eddie Redmayne jako Clark czy, jak zawsze zjawiskowa, Judi Dench wcielająca się w Sybil Thorndike. Wszyscy oni sprawiają, że na chwilę przenosimy się w czasie do okresu, kiedy kino było trochę innym miejscem niż dziś. Kiedy istniało zapotrzebowanie na wielkie gwiazdy, a filmy były jedynie pretekstem do tego, by dać widzom możliwość obcowania z nimi. Mój tydzień… to nie tylko film o sławnej aktorce, ale także – a może i przede wszystkim – sentymentalny powrót do czasów, które już bezpowrotnie minęły.
Reżyser nie odtwarza historii z faktograficzną dokładnością. Wybiera z niej kilka elementów, które przenosi w niezmienionej formie – z całej reszty tworzy opowieść zahaczającą klimatem o, trochę wyidealizowaną, bajkę. Lawiruje między lekką komedią a dramatem, i choć nie zawsze robi to udanie (dzieli swój film na dwie wyraźne części – pierwsza jest zdecydowanie lżejsza, bardziej dynamiczna, do drugiej wkrada się melodramatyzm), jedno trzeba mu przyznać – historię, która aż prosiła się o patos, do samego końca prowadzi bezpretensjonalnie i z wdziękiem. Co odpowiada zresztą temu, jak postrzegana była sama Marilyn. Choć była boginią, to taką, która opuściła niebiosa i zadomowiła się wśród ludzi. Nie była niedostępnym ideałem – wręcz przeciwnie. Każda jej rola, każde jej publiczne wystąpienie, mówiło “jestem dla ciebie”. Film, bazujący na wspomnieniach Clarka, pokazuje, że działo się tak nie tylko poprzez kinowy ekran, ale także i w realnym życiu. Ile w tym prawdy, nie wiadomo. Być może większość z tej historii to tylko pobożne życzenia zauroczonego chłopaka. Ale kogo to w gruncie rzeczy obchodzi – mit Marilyn Monroe bazuje przecież na tajemnicy, niedopowiedzeniu. Gdybyśmy chcieli wyjaśniać wszystkie aspekty jej życia, doszłoby do brutalnej demitologizacji, upadku ikony, jaką niewątpliwie stała się ta piękna aktorka. A tego nie chcemy.
Mimo że żyjemy w czasach, w których próbujemy zanalizować i zrozumieć każdą pojedynczą rzecz, Marilyn po prostu dajemy spokój. Jeśli w filmie widzimy, jak ulega urokowi przeciętnego 23-latka, chcemy wierzyć, że tak właśnie było. Bo może gdybyśmy sami byli wtedy na jego miejscu to…