RYBKA ZWANA WANDĄ. Dziś taki film nie mógłby powstać
Autorem tekstu jest Piotr Żymełka.
„Rybka zwana Wandą” (ang. „A Fish Called Wanda”) narodziła się w głowie Johna Cleese’a na początku lat osiemdziesiątych. Wymyślił on scenę, w której osoba jąkająca się musi szybko przekazać ważną informację. Podzielił się swoim pomysłem z Charlesem Crichtonem, późniejszym reżyserem filmu, a ten dorzucił sekwencję zmiażdżenia czarnego charakteru przez walec drogowy. W efekcie kolejnych burz mózgów, trwających w sumie pięć lat, panowie napisali scenariusz komedii traktującej o napadzie na jubilera i jego nieprzewidzianych konsekwencjach. Całość wyreżyserował Crichton, wbrew obawom producentów, że nie podoła zadaniu ze względu na zaawansowany wiek. W niektórych scenach wspomagał go Cleese.
Obecnie taki film jak „Rybka zwana Wandą”, nie mógłby powstać. A przynajmniej nie w szeroko rozumianym głównym nurcie i nie bez problemów. Na ekranie dostało się bowiem niemalże wszystkim, co zresztą było charakterystyczne dla twórczości spod znaku Monty Pythona, do którego należało dwóch członków obsady – wspomniany wcześniej Cleese oraz Michael Palin. Mamy więc sceny wykpiwające osoby jąkające się, homoseksualne, a Anglicy zostają skrytykowani za swoją sztywność i pompatyczność. Ostrze satyry wymierzone jest również w Amerykanów, symbolizowanych tu przez niezbyt lotnego Otto (świetny Kevin Kline), naiwnych mężczyzn w kryzysie wieku średniego, „lecące na kasę” kobiety, wyniosłe, angielskie kury domowe oraz rozmiłowane w małych pieskach, zadufane w sobie emerytki. W krzywym zwierciadle ukazano negatywne ludzkie cechy, takie jak chciwość, próżność czy głupota. Aż strach pomyśleć, kto mógłby się poczuć urażony, gdyby film miał premierę w dzisiejszych, politycznie poprawnych czasach.
Przy tym wszystkim całość jest autentycznie zabawna. Scenariusz zawiera elementy komedii pomyłek, komedii romantycznej, heist-movie oraz kryminału i mimo uproszczeń tam, gdzie to potrzebne, trzyma się kupy, a cała główna obsada świetnie „czuje” swoje role. Jamie Lee Curtis (którą Cleese postanowił zatrudnić po ujrzeniu jej w „Nieoczekiwanej zamianie miejsc” Johna Landisa) jest uwodzicielska, a jednocześnie niepozbawiona romantycznych cech charakteru, bohater Cleese’a miota się w nieudanym, męczącym małżeństwie, tłamszony przez znudzoną żonę i kapryśną córkę (odgrywaną przez prawdziwe dziecko aktora) i kuszony przez Wandę, pragnącą, przynajmniej z początku, tylko wyciągnąć od niego informacje. Show kradnie jednak Kevin Kline w roli porywczego, a przy tym całkowicie nieudolnego przestępcy, który próbuje czytać klasyków filozofii, ale nic z nich nie rozumie (nie, Arystoteles nie był Belgiem). Postać Otto tak bardzo przypadła widzom do gustu, że twórcy postanowili zmienić przewidziany dla niej los. A sam Kline został uhonorowany Oscarem za rolę drugoplanową. Jąkający się Michael Palin, zakochany w swoich rybkach, tylko dopełnia obrazu radosnej zbieraniny indywiduów.
Ponoć jeden z widzów śmiał się podczas sceny przesłuchania (tej z frytkami) tak bardzo, że aż dostał zawału serca, co jednoznacznie nasuwa skojarzenie ze skeczem Monty Pythona o najzabawniejszym kawale świata. I choć nie sądzę, by ktoś jeszcze znalazł się w niebezpieczeństwie oglądając „Rybkę zwaną Wandą”, zdecydowanie warto zaryzykować i dać szansę tej angielskiej komedii. Gwarantuje ona bowiem doskonałą zabawę, a ponadto stanowi wycieczkę do prostszych czasów, gdy twórcy nie musieli aż tak bardzo uważać na słowa, a widzowie podchodzili do wytworów popkultury z większym luzem, oczekując po prostu rozrywki (jeśli to możliwe, na wysokim poziomie), miast doszukiwać się ukrytego przekazu w każdej scenie czy dialogu. John Cleese do dzisiaj uznaje „Rybkę…” za najlepszy film, w którym wystąpił.
W 1997 roku powstał duchowy następca „Rybki…”, zatytułowany „Lemur zwany Rollo” (ang. „Fierce Creatures”). Powróciła w nim cała główna obsada, ale nie udało się powtórzyć sukcesu pierwowzoru, co nie znaczy, że nie można się na tym filmie dobrze bawić.