RODZEŃSTWO WILLOUGHBY. Rodziny się (nie) wybiera
Rodzeństwo Willoughby to udana animacja ze stajni czerwonego streamingowego giganta. Udana, choć niepozbawiona wad oraz budząca kilka zastrzeżeń. Film Krisa Pearna jest odpowiednim tytułem na niezobowiązujący seans. Potrafi zaciekawić i rozśmieszyć, ale nie ma wystarczająco dużej siły przebicia. Produkcje oryginalne Netfliksa coraz częściej przypominają mi produkcję taśmową – są to filmy przyzwoite, jedne lepsze, drugie gorsze, ale wszystkie z krótką datą przydatności. Filmowe zapychacze cierpiące na niedosyt twórczej ambicji, która pomogłaby im wychylić się poza ramy bycia po prostu dobrymi, akceptowalnymi filmami.
Najnowsza animacja Netfliksa mocno przywodzi na myśl Serię niefortunnych zdarzeń – podobieństwa dostrzegalne są nie tylko w warstwie fabularnej, ale również w groteskowym, absurdalnym podejściu do świata przedstawionego. Rodzina Willoughby zamieszkuje staroświecki dom, będącym ostatnim niewielkim punktem oporu dla rozrastającej się błyszczącej miejskiej dżungli. Ściany owego domu przyozdobione są licznymi portretami przodków rodu, których wyróżnia jedna charakterystyczna rzecz – gęste, sumiaste wąsy. W ich cieniu dorasta czwórka tytułowego rodzeństwa – uparta, kochająca śpiew siostra Jane, zapatrzony w historię rodu starszy brat Tim oraz Barnaby – bliźniaki, genialni konstruktorzy, którzy prócz imienia dzielą także jeden sweter. Są także rodzice, którzy darzą siebie tak wielkim i gorącym uczuciem, że aż nie starczyło ich na dzieci. Matka oraz ojciec spędzają dnie na wspólnych romansach, adoracjach, miłosnych wyznaniach oraz na usilnych próbach ignorowania faktu posiadania potomstwa. Próby uzyskania atencji lub chociażby pożywienia ze strony dzieci kończą się dobitną manifestacją oburzenia i zgorszenia ze strony rodziców, którzy nie dostrzegają niczego poza własną chorobliwą miłością. Rodzeństwo, zmęczone ciągłym poniżaniem, postanawia się odegrać, wprowadzając w życie przebiegły plan samoosierocenia się – wysyłają rodziców w śmiercionośną podróż dookoła świata. Na drodze do błogiego, pozbawionego trosk sieroctwa stają im jednak budżetowa niania oraz opieka sieroca.
Podobne wpisy
Rodzeństwo Willoughby to satysfakcjonująca czarna komedia, w której mieszanka absurdu i przesady potrafi skutecznie rozśmieszyć. Szczególnie gdy do głosu dochodzi duet Barnabów, będący najjaśniejszym punktem tej barwnej tragifarsy. Specyficzny humor filmu świetnie dopełnia się także z groteskowym, cukierkowo-plastycznym stylem animacji, który w licznych momentach cieszy oko. Świat przedstawiony zbudowany jest na fundamentach sztuczności, przegięcia, skrajności, z czarnym kocurem w roli narratora, co jest idealnym polem do popisu twórców animacji. W fabule próżno doszukiwać się jakiejkolwiek logiki – wszystko rozgrywa się tu na prawach absurdu i niedorzeczności, ale taki już urok tej produkcji. Urok, który zapewne nie podejdzie wszystkim widzom. Kolejnym atutem filmu jest beztroska zabawa nawiązaniami i znaczeniami. Tło animacji jest gęsto obszywane różnego rodzaju odwołaniami do kultury, które cieszą co bardziej spostrzegawczych widzów. Co więcej, twórcy zdecydowali się na kilka ciekawych rozwiązań przełamujących klasyczny schemat narracji. Koci narrator prowadzi z widzem podchwytliwą grę, łamiąc zasady, którym sam podlega. To sprawia, że Rodzeństwo Willoughby, prócz udanej komedii, jest filmową areną gier rozgrywających się między twórcami, przełamującymi konwencję, korzystającymi z nieszablonowych rozwiązań, a widzem, który próbuje je wszystkie odczytać oraz zweryfikować.
Animacja nie jest jednak pozbawiona wad, które należy w tym miejscu wypunktować. Na początku trzeba przypomnieć, że Rodzeństwo Willoughby jest filmem stworzonym na podwalinach książki dla nastolatków autorstwa Lois Lowry. Choć nie jestem zaznajomiona z pierwowzorem, mogę z pełną dozą przekonania stwierdzić, że potencjał opowieści nie został w filmie w wystarczający sposób wykorzystany. Film trwa półtorej godziny, co sprawia, że tak oryginalny i pełen kreatywnych rozwiązań świat przedstawiony został zduszony, nie mogąc w pełni wykorzystać swoich możliwości. Motyw staroświeckości rodziny Willoughby, w ideałach której dorastało tytułowe rodzeństwo, tak wdzięczny i pełen komicznego potencjału, aż prosił się o szersze wyeksploatowanie. Niektóre wątki, szczególnie wątek porzuconej sieroty, zostały potraktowane po macoszemu, bez możliwości skutecznego i satysfakcjonującego rozwinięcia. Przez cały czas trwania filmu ma się nieodparte wrażenie, że twórcy spieszyli się, pędząc bez pomyślunku ku finałowi i nie dostrzegając, ile ciekawych rozwiązań można było zastosować po drodze, ile wątków można było rozwinąć. Ponadto w trakcie oglądania rodzi się także problem, do kogo skierowana jest owa animacja. Do dzieci, do młodzieży czy może do dorosłego odbiorcy? Na to pytanie odpowiadam sobie do teraz. Niektóre rozwiązania fabularne, nawiązania i żarty trafią szczególnie do dojrzałego widza, niemniej trudno nazwać Rodzeństwo Willoughby animacją dla dorosłych. Drastyczna historia i jej tragikomiczny sposób ujęcia nie wydają się zaś odpowiednie dla dziecka. Daje tu o sobie znać kolejna przypadłość netfliksowych produkcji – chęć przypodobania się jak najszerszej grupie odbiorców. Wierzę, że film tylko by zyskał, gdyby był od początku do końca tworzony z myślą o odgórnie przyjętej wizji skierowanej do określonej grupy odbiorców.
Niemniej przesłanie, które przebija się w finale filmu, jest dość uniwersalne i powinno trafić do każdego, nie bacząc na wiek. Że miłość jest w stanie przezwyciężyć wszystkie trudności. Że w solidarności siła. Doszukiwać się tutaj można także nauki innego kalibru, mocno przesiąkniętej światopoglądem RuPaula – to od ciebie zależy, kogo pokochasz i kogo zechcesz tytułować rodziną. Jest to nauka zachęcająca do przełamywania krzywdzących konwenansów, o braniu odpowiedzialności za to, kogo obdarzy się uczuciem i zaufaniem. Bądź co bądź, Rodzeństwo Willoughby, film skutecznie przezwyciężający gorycz słodyczą, będzie przyjemnym seansem dla widza pozbawionego wielkich oczekiwań.