ROCKY HORROR PICTURE SHOW. To należy zobaczyć
I really love that Rock and Roll, czyli…
Nie wszystko jest tym, czym się zdaje…
Jakże cudownym uczuciem musi być miłość. Jest piękna, delikatna, roztaczająca przed zakochanymi sielankowe krajobrazy, a wzajemne wyznania i obietnice nigdy nie mogą przeminąć. Tak przynajmniej nam się wydaje, kiedy to wkraczamy w krąg jej czaru, poznając uroczą parę – Brada i Janet. On właśnie się jej oświadczył, ona przyjęła oświadczyny i przepełnieni szczęściem, promieniujący beztroską, postanawiają jechać podziękować doktorowi z czasów studiów. To bowiem dzięki niemu się poznali… Zatem pełni nadziei wyruszają do tego, który stał się pośrednikiem ich uczucia. A wyruszają ciemną, deszczową nocą i pech chce, że samochód łapie gumę. Na ich szczęście… czy może raczej nieszczęście, nieopodal znajduje się upiorny zamek. Licząc, iż znajdą tam telefon, przekraczają bramę koszmaru…
Tak przynajmniej sugerowałby tytuł. Faktem jest jednak, że kiczowata słodycz czułości zostaje od tej pory zastąpiona kiczowatą słodyczą mroku, a koszmar jest na tyle dziwny i nierealny, że nie ma czasu na to, aby przeraził…
Janet i Brad nie mieli pojęcia, jakie konsekwencje przyniesie prośba o skorzystanie z telefonu (podobnie jak ten, kto pierwszy raz ogląda film, nie może przewidzieć konsekwencji tego kroku). Prośba bowiem zostaje zignorowana (jeżeli nie liczyć obietnicy postarania się o satanistycznego mechanika), natomiast zamiennie otrzymują możliwość uczestniczenia w akcie stworzenia, jak również dowiedzenia się o sobie znacznie więcej, aniżeli przez całe swoje życie. Ponurzy mieszkańcy zamczyska okazują się być bowiem miłośnikami dobrej zabawy, w nieco specyficznym ujęciu tego słowa. Archetyp postawy, jaką prezentują, zawiera się we właścicielu posiadłości , Franku – N – Furterze. Sama postać to życiowa kreacja Tima Curry’ego. Wprowadzenie tego bohatera jest bezbłędne. Poznajemy go, gdy powoli zjeżdża windą, ukazuje się jego blada twarz, okryty jest czarnym płaszczem… zrzucając go, przestaje jednak przypominać Pana Mroku i mamy okazję usłyszeć jeden z najlepszych kawałków w trakcie trwania całego obrazu – Sweet Transvestite. Świetnie zaśpiewany, świetnie zatańczony, ot – wyśmienity! Pod wampiryczną powłoką kryje się demon seksu (jak sam siebie skromnie określa).
Doktor Frank to egoista, bawiący się ludźmi, celu upatrujący w hedonizmie. Nie kryje się ze swymi pragnieniami, a co więcej, odkrywa uśpione żądze w cnotliwej parze, która chciała jedynie skorzystać z telefonu, a nie zatapiać się w bachanaliach… Rocky Horror Picture Show autorstwa Jima Sharmana i Richarda O’Briena jest doprawdy filmem dziwnym, a jak na lata, w których powstał – innowacyjnym i szokującym zarazem. Dziś może nie budzić już kontrowersji, na pewno jednak w wielu widzach wciąż wywołuje duże zaskoczenie. Jest idealnie spójny, jednocześnie łącząc elementy wydawałoby się nijak nie pasujące do siebie.
Over at the Frankenstein place …
Cały obraz można uznać za parodię Frankensteina. Pod nóż kpiny dostaje się zarówno doktor – jak i jego twór. Naukowiec tworzy mężczyznę nie po to, aby zbliżyć się do poznania, wykraść Bogu tajemnicę życia… znacznie bardziej przyziemne instynkty nim kierują. Otóż Rocky nie przypomina dziecka Frankensteina, a jest jego idealnym przeciwieństwem. Piękny do bólu, stworzony, aby zapewnić biseksualnemu Stwórcy cielesne rozrywki. Aby odwołaniom stało się zadość – śliczny Rocky jest gnębiony przez sługę swego kreatora, który to straszy go… świecami…
Tematyka, kolorystyka, w końcu sam tytuł mogły budzić w widzach zupełnie inne oczekiwania, aniżeli otrzymanie filmu science fiction. Przed tym problemem uchronili się twórcy w nader sprytny sposób. Otóż o czym będzie opowieść, zostaje wyjaśnione, zanim wkroczymy w ów zdegenerowany, a przy tym jakże słodki świat. Charakterystyczna czołówka to duże, czerwone, rozśpiewane usta, odpowiadające na pytanie, czego widz może się spodziewać po tym dziele. Wstęp jest bardzo atrakcyjny, skontrastowany z napisami niczym z krwawego horroru. Idealnie oddaje klimat, w jakim będzie utrzymana opowieść. Jeżeli ktoś zgodzi się na konwencję, zaproponowaną w tym momencie, istnieje duża szansa, iż pokocha ostatecznie Rocky Horror Picture Show. Mimo całej kiczowatości (czy raczej udowadniając, że kicz może stanowić formę sztuki) udało się stworzyć dzieło, które dość szybko zyskało miano kultowego. Siła tej opowieści tkwi bowiem w samym wykonaniu, ogromnej dozie humoru, który momentami stać się mógłby stanowczo nużący – jak chociażby gonitwa każdego za każdym, gdyby nie fakt, że abstrakcyjność i niedorzeczność niektórych scen czynią je niezwykle interesującymi.
Aktorzy są bezbłędni. Obok Tima Curry’ego na największe uznanie zasługuje Susan Sarandon. Jest tu przeurocza, a co ciekawe im – bardziej rozebrana, tym bardziej niewinna i śliczna. Kawałek Touch-a Touch-a Touch-a Touch Me w moim osobistym rankingu dzieli pierwsze miejsce ze Sweet Transvestite. Śpiewając to wyznanie, Susan gubi resztki skąpego ubrania po to, aby wpaść w ramiona półboga, ślicznym głosem opowiadając o rodzącym się w niej pożądaniu. Tę scenę należy ujrzeć i usłyszeć kilkukrotnie – trudno zaprawdę oderwać się od niej. To, co czyni dzieło niezwykłym, jest właśnie muzyka. Za tę odpowiedzialny jest Richard Hartley, znany m.in. ze wspaniałej ilustracji muzycznej do genialnych Ukrytych pragnień. Dźwięki wraz z obrazem tworzą nierozerwalną całość. I tak podczas słuchania samego soundtracku wrażenie jest znacznie mniej satysfakcjonujące. Piosenki wypadają już mniej ciekawie, gdy nie uzupełniają ich poszczególne sceny, gdy nie są umieszczone w konkretnej scenografii i nie widzimy sposobu, w jaki są wykonywane. Dla miłośników rocka jest jeszcze jedna atrakcja w postaci Meat Loafa, który wjeżdża przez ścianę na motocyklu, śpiewając Hot Patootie – Bless My Soul.
W tym obrazku można się zakochać i to bardzo łatwo, bowiem dostarcza świetnej zabawy, dużo szczerego śmiechu, jeszcze więcej kiczu, ujawniającego się w dekoracjach, strojach, w końcu relacjach, jakie łączą poszczególnych bohaterów. Takie jest też wprowadzenie elementów horroru, które może kogoś zniesmaczą, lecz na pewno nie przeszyją dreszczem.
Facet w damskiej bieliźnie, gnający niczym młoda gazela za półnagim mężczyzną, cnotliwa para, trumny, opowieść o zapętleniu czasu, tworzenie umięśnionego boga, odkrywanie u heteroseksualisty homoseksualnych skłonności, w tle rock and roll, a wszystko w oprawie science fiction… tak wybuchowa mieszanka nie mogła przegrać z próbą czasu! Jak stwierdza doktor Furter, nie wszystko jest tym, czym się być wydaje i te słowa świetnie podsumowują sam film, albowiem trudno go jednoznacznie zakwalifikować czy ocenić. Ta prosta opowiastka zamknięta została w formie, która niejednego może skołować. Tak też bohaterowie, na pierwszy rzut oka tak przewidywalni, niebawem okazują się zupełnie inni. Któż też spodziewa się, patrząc na tytuł, historii o Frankensteinie w konwencji science fiction? To po prostu należy zobaczyć…
A do kogo nie przemówi sam sens (kryjący się w totalnym bezsensie) historii, zawsze ma rock and roll, bowiem piosenkom i ich wykonawcom trudno cokolwiek zarzucić.
Tekst z archiwum film.org.pl.