Wiele hałasu o nic
Normal
0
21
false
false
false
PL
X-NONE
X-NONE
/* Style Definitions */
table.MsoNormalTable
{mso-style-name:Standardowy;
mso-tstyle-rowband-size:0;
mso-tstyle-colband-size:0;
mso-style-noshow:yes;
mso-style-priority:99;
mso-style-qformat:yes;
mso-style-parent:””;
mso-padding-alt:0cm 5.4pt 0cm 5.4pt;
mso-para-margin-top:0cm;
mso-para-margin-right:0cm;
mso-para-margin-bottom:10.0pt;
mso-para-margin-left:0cm;
line-height:115%;
mso-pagination:widow-orphan;
font-size:11.0pt;
font-family:”Calibri”,”sans-serif”;
mso-ascii-font-family:Calibri;
mso-ascii-theme-font:minor-latin;
mso-hansi-font-family:Calibri;
mso-hansi-theme-font:minor-latin;}
Film Jossa Whedona jest uwspółcześnioną adaptacją sztuki Williama Shakespeare’a. Niektórym taka informacja wystarczy, żeby dziełko zignorować. Jednak zarówno przykład luhrmanowskiej wersji Romea i Julii, jak i cała masa uwspółcześnionych spektakli teatralnych zdążyły już dowieść, że dorobek Stratfordczyka jest ponadczasowy i mówi o wartościach uniwersalnych. Jednak przeniesienie szeksirowszczyzny na plan współczesny wcale nie jest taką prostą sprawą. Film Luhrmana o dwóch mafijnych rodzinach z Verona Beach i zakazanej miłości między dziećmi ich bossów broni się wyśmienicie. Obraz Whedona – nie bardzo. Dlaczego? Brak tutaj tej finezyjnej, intertekstuanej gry z elżbietańską tradycją, której wymagać należy od współczesnych, filmowych przekładów Shakespeare’a. Przyjrzyjmy się samej fabule, notabene, nienaruszonej przez reżysera.
Komedia Williama Shakespeare’a opowiada o dwóch młodych szlachcicach – Claudiu (Fran Kranz) i Benedicku (Alexis Denisof), którzy wraz ze swoim panem – Don Pedrem (Reed Diamond), przybywają w gości do księcia Messyny – Leonata (Clark Gregg). Wracają właśnie z bliżej nieokreślonej wojny, na której zasłużyli się wobec swojego władcy. Claudio zakochuje się w córce Leonata – Hero (Jillian Morgese), a między Benedickiem a Beatrice (Amy Acker) toczy się od dawna coś w rodzaju wojny na dowcipy i sarkastyczne docinki, która wkrótce okaże się niczym innym jak obronną reakcją przed trudnościami związanymi z miłością i małżeństwem. Brat Don Pedra – Don John (Sean Maher), niechętny ulubieńcowi brata, szykuje spisek mający na celu udaremnienie ślubu Claudia. Tymczasem przyjaciele Benedicka i Beatrice próbują podstępnie ich swatać. Jak to u Shakespeare’a, w sztuce mnóstwo zabawnych omyłek, przebieranek, podsłuchanych rozmów i sytuacji qui pro quo.
Wiele hałasu o nic u Whedona zdaje się być uwspółcześnione na siłę. Don Pedro, Don John, Claudio i Benedick przyjeżdżają limuzyną do domu Leonata. Wszyscy ubrani są w garnitury. Wracają z jakiejś wojny, choć wcale nie wyglądają jak żołnierze, ani nawet żołnierze mafii. Jeśli reżyser chciał zrobić z bohaterów mafiosi, to kompletnie nie wykorzystał potencjału tkwiącego w takiej interpretacji. Jeśli taki był jego zamiar, to całość wyszła bardzo niewyraźnie. Właściwie nie wiadomo kim są bohaterowie Much Ado About Nothing w interpretacji Whedona. A szkoda. Bo wystarczyło ubrać ich w wyjściowe mundury amerykańskiej armii i wcisnąć ich w te limuzyny. Żołnierze wracają do domu, powiedzmy – z Afganistanu albo Iraku. Taka myśl nasuwałaby się sama. To albo uwypuklenie mafijnego konceptu. Wystarczyło nadać bohaterom wygląd twardzieli-skurczybyków i wetknąć im w usta dymiące cygara. Gangsterzy wracają z mafijnego szczytu. Swoją drogą chętnie posłuchałbym szekspirowskich dialogów kontemplujących istotę miłości w wykonaniu zdegenerowanych, acz inteligentnych przestępców. Z pewnością wyszłoby ciekawie i nietuzinkowo.
W świecie przedstawionym filmu Whedona nic nie trzyma się kupy. Leonato niby jest „księciem”, któremu podlega miejska straż (policjanci), ale wcale tego nie widać. Akcja dzieje się w jego domu, który wygląda jak zwyczajny dom w dzielnicy willowej. Nie ma w Clarku Greggu żadnej charyzmy, a jego „dwór” pozbawiony jest jakiegokolwiek splendoru. Nie ma tutaj tej zręcznej gry z Shakespearem, co w dziele Luhrmana. Mam na myśli trafne, współczesne odpowiedniki elementów zawartych w Romeo i Julii, takich jak mafijne rodziny zamiast szlacheckich rodów Verony, zastąpienie rynku stacją benzynową, rapierów pistoletami, komentatora akcji telewizyjnymi wiadomościami etc. Każdy element w filmie Buzza Luhrmana współgra zarówno z dramatem Shakespeare’a, jak i z współczesną rzeczywistością wykreowaną w filmie. Tej właśnie zwartości brakuje w Wiele hałasu o nic. Wygląda to tak, jakby reżyser wrzucił do jakiegoś domu garstkę aktorów ubranych w garnitury i kazał im odegrać sztukę Shakespeare’a.
Światełkiem w tunelu jest nieśmiała próba wykorzystania możliwości filmowej materii. W scenie pierwszej rozmowy Benedicka i Beatrice reżyser serwuje nam urywkowe retrosepkcje, uchylające rąbka tajemnicy dotyczącej wcześniejszych relacji tej pary. Jest to odważna interpretacja i domysły reżysera, jednak zasługuje na uznanie. Szkoda, że Joss Whedon nie poszedł w tym kiedrunku i nie rzucił nowego, świeżego światła na Wiele hałasu o nic, dopowiadając tu i ówdzie obrazem to, czego o bohaterach nie wiemy od poety, a co potrafi się obronić.
Niestety, film jest kiepsko, po prostu nijako zagrany. Żaden aktor nie oferuje nam niczego świeżego, zaskakującego w swoich kreacjach. Szczególnie ubolewałem nad postacią Benedicka w interpretacji Alexisa Denisofa. Shakespeare’owski Benedick stanowi pole do popisu i wyzwanie dla każdego aktora, gdyż jest to postać o niebywałym potencjale. Denisof ma swoje przebłyski (świetna parodia sceny balkonowej z Romea i Julii), jednak wydaje się zagubiony, tak jakby nie miał swojego pomysłu na tę postać, która jest bardziej czarującym cwaniakiem, niż zakochanym błaznem, na jakiego kreuje go Denisof. Jeśli cokolwiek błyszczy w obsadzie, to będzie to drugi plan – aktorzy odgrywający błazeński wątek miejskiej straży, z Nathanem Fillionem w roli Dogberry’ego na czele. Sceny przesłuchania świadków i doprowadzenia ich przed oblicze księcia to najzabawniejsze sceny w filmie. Fillion i Lenk, wcielający się w rolę partnera Dogberry’ego, świetnie i przezabawnie odegrali parę głupawych gliniarzy.
Much Ado About Nothing to dzieło o zmarnowanym potencjale, które ratują właściwie tylko shakespeare’owskie dialogi, które przecież dla współczesnej interpretacji sztuki powinny być tylko punktem wyjściowym, na których reżyser winien budować coś nowego i świeżego, coś co nas zaskoczy a jednocześnie nie sprofanuje dzieła mistrza ze Stratford. Niestety, nie ma żadnej finezji ani ładu w filmie Jossa Whedona. Miłośnicy Shakespeare’a się zawiodą, reszta po prostu się zmęczy. W kategorii „shakespeare’owskie adaptacje” dzieło zdecydowanie nieudane.