Victor Frankenstein
Odwiedź blog autora – CinemaFrankenstein
Oglądając filmy o Frankensteinie, zawsze czekam na coś świeżego, odkrywczego. Coś, co rzuci na nieśmiertelną opowieść zupełnie nowe światło, odsłaniając przede mną nieznane oblicze, tak przecież dobrze mi znanej historii. I jeśli miałbym oceniać film Paula McGuigana przez ten właśnie pryzmat, otrzymałby on ode mnie całkiem wysoką notę.
Max Landis, syn słynnego reżysera Johna Landisa („Blues Brothers”, „Amerykański wilkołak w Londynie”), obiecujący młody scenarzysta („Kronika”), postawił sobie bowiem za cel ubranie klasycznej powieści Mary Shelley w zupełnie nowe szaty i zdefiniowanie Frankensteina na nowo. Pierwsza połowa filmu aż kipi przez to od interesujących rozważań na temat Boga, śmierci, natury, moralności oraz barier, których przekraczać się nie powinno. Owszem, w wielu innych obrazach motywy te były obecne, ale dopiero w filmie McGuigana, Victor Frankenstein zdaje się sprzeciwiać boskim prawom w pełnym tego słowa znaczeniu, przepowiadając między innymi wynalezienie in vitro…
UWAGA – RECENZJA ZAWIERA SPOJLERY!
Gdy Victor (w tej roli charyzmatyczny James McAvoy z błyskiem w oku), z nonszalancją stwierdza, że śmierć to tylko stan przejściowy, a życie to żadna boska kreacja, a jedynie ciąg chemicznych reakcji – mówi to z takim przekonaniem, że nie sposób mu nie wierzyć. Gdy marzy o ożywianiu ludzi i o świecie, w którym zamordowany mógłby na sali sądowej wskazać mordercę, nie tylko brzmi to w ustach McAvoya wiarygodnie, ale też prowokuje do naturalnej refleksji, czy faktycznie nie byłoby to przełomem w kryminalistyce. James McAvoy, choć chwilami bliski jest przekoloryzowania swojej postaci, kilkukrotnie przyprawia o ciarki, na przykład gdy krzyczy: „Nie istnieje żaden Szatan, ani Bóg, tylko ludzkość, i ja!” – a ostatnie słowa puentuje grzmot błyskawicy. Merytorycznie „Victor Frankenstein” to chwilami całkiem zgrabna opowieść o poszukiwaniu odkupienia (Victor obwinia się za śmierć brata – Henry’ego) i zachłyśnięciu nowymi technologiami – niebezpieczeństwo każdej epoki, dziś szczególnie aktualne. Akcja filmu osadzona została w Londynie 1860 roku, w samym środku rewolucji przemysłowej, w wieku pary i elektryczności. To wówczas nastąpił gwałtowny rozwój medycyny i nauki, powstało mnóstwo nowych technologii, jak silnik spalinowy, dynamit, karabin maszynowy, telefon czy żarówka.
To wymarzony czas dla Frankensteina, odważnego wizjonera mającego za sobą wsparcie nauki i techniczne zaplecze, pomagające rzucić wyzwanie Bogu. Victor McAvoya to zawadiaka, awanturnik i wesołek, ale też człowiek pewny siebie, choć nieco roztrzepany, miotający się między poczuciem własnej nieomylności i wielkości, a targającymi nim wspomnieniami o zmarłym bracie. Z jednej strony jawi się jako błyskotliwy naukowiec, z drugiej okazuje się przestraszonym dzieciakiem pozostającym w cieniu władczego, pełnego pretensji ojca (Charles Dance). Victor chce ożywić martwe ciało nie tyle dla dobra, w jego mniemaniu, Świata, co dla uciszenia własnego sumienia i udowodnienia ojcu własnej wartości. Chwilami, choć tu upatrywałbym także niezdecydowania scenarzysty Maxa Landisa, Victor sam gubi się wśród mnogości idei mu przyświecających, przez co jest to postać niełatwo poddająca się zaszufladkowaniu.
James McAvoy kreuje Frankensteina brawurowo, szczególnie w finale filmu, czyli w zapierającej dech sekwencji ożywienia potwora.
Gdy przekrzykując burzę wydaje komendy, bezwiednie przy tym plując, i w końcu wykrzykuje „Ożyj!”, przyprawia o gęsią skórkę. Gdy stojąc przed ożywionym potworem, którego uważa za reinkarnację swojego brata, stwierdza z rezygnacją, że „To nie jest życie, on nie jest żywy” – tracimy nadzieję wraz z nim. James McAvoy ma doświadczenie w odgrywaniu pokręconych, niejednoznacznych, szalonych postaci, wystarczy w tym miejscu wspomnieć choćby jego brawurowy występ w „Transie” Danny’ego Boyle’a. Choć „Victor Frankenstein” nie zapisze się złotymi głoskami w historii kina (porażka w Box Office, bardzo słabe notowania u widzów i krytyków), McAvoy nie powinien wstydzić się swojej żywiołowej roli, której oddał się bez reszty.
Kroku McAvoyowi, stara się, choć pozostaje bez dwóch zdań w jego cieniu, dotrzymać Daniel Radcliffe, coraz śmielej odcinający się od wizerunku czarodzieja Harry’ego Pottera, występując w dobrze przyjmowanych filmach z pogranicza horroru i fantastyki („Kobieta w czerni”, „Rogi”). Radcliffe wciela się w postać garbatego, koślawego Igora, którego garb okazuje się w rzeczywistości wielkim ropniem. Scena, w której Victor odsysa z niego ropę, mogłaby spokojnie zagościć w najlepszego sortu filmie gore. Słynny asystent Frankensteina, nieobecny w powieści Mary Shelley, pojawiał się już w monster-movies lat 30. ubiegłego stulecia i między innymi w komedii Mela Brooksa „Młody Frankenstein” (do której zresztą „Victor Frankenstein” w zabawny sposób nawiązuje), ale dopiero w filmie McGuigana, Igor pierwszy raz w historii staje się asystentem w prawdziwym tego słowa znaczeniu. Owszem, i za dźwignie pociągnie, i obowiązkowe „My master” powie – taka już rola Igora, ale tym razem doskonale zna się na medycynie i stoi ramię w ramię, jak równy z równym, pomagając Frankensteinowi zgłębiać tajemnice życia i śmierci.
Pierwsza istota, którą wspólnie ożywiają, składa się z kawałków martwych zwierząt różnych gatunków, pozyskanych z ogrodów zoologicznych i okolicznego cyrku. Zwierzęca hybryda, czy też jak ją Frankenstein nazywa – Homunkulus, na ekranie została wykreowana w dwójnasób. Leżąca na stole nieożywiona jeszcze materia, to efekt fizyczny, natomiast gdy pobudzona prądem istota zrywa się do ucieczki, a następnie atakuje naszych bohaterów, jest to już w czystej postaci animacja komputerowa, w dodatku – jak na XXI wiek – średniej jakości. Jak na epokę pary i elektryczności przystało, istota ma na nogach zamocowane wspomagające jej ruchy mechanizmy szynowe, a podczas poruszania się strzelają z niej snopy iskier z wyładowań elektrycznych.
Biegającej na czworaka nieszczęsnej, bezmyślnej kreaturze towarzyszy interesująca obserwacja ukochanej Igora Lorelei (Jessica Brown Findlay), co do oczu istoty, jakoby widniała w nich pustka. Mimo pozornego życia – wszak Homunkulus biega i skacze – zdaje się być przez ten jeden drobny szczegół, wciąż martwy. W interesujący sposób koreluje to z problematyką współczesnych efektów komputerowych, za pomocą których ożywia się na ekranie fantazyjne postaci. Grafikom komputerowym, w uwiarygodnieniu cyfrowej kreacji największy problem sprawiają właśnie oczy, w które najtrudniej jest tchnąć życie. Dopiero James Cameron w „Avatarze” pokonał tę trudną przeszkodę i jego Na’vi pozostają do dziś cyfrowymi istotami, którym najlepiej z oczu patrzy.
O ile genezie Homunkulusa towarzyszą obszerne wyjaśnienia, skąd wzięły się wnętrzności i inne części składowe, tak o humanoidalnym potworze, który miał być w zamyśle cywilizowaną i myślącą istotą, nie dowiadujemy się kompletnie niczego. Victor wraz z Igorem, owszem, szczegółowo planują nową istotę rozrysowując ją krok po kroku, uwzględniając fakt, że na zmieszczenie ogromnych pokładów energii potrzebne będzie proporcjonalnie duże ciało. Owszem, wpadają na pomysł wyposażenia potwora w cztery płuca i dwa serca, ale z ekranu nie pada choćby słowo na temat tego, skąd pozyskają owe wielkie części, w dodatku w tak dużych ilościach. Czy będą rabować groby, czy też wyhodują wszystkie organy, od kogo wezmą powłokę cielesną, a od kogo mózg, na zawsze pozostanie tajemnicą. Wiadomo jedynie, dlaczego nowa istota ma mieć płaską głowę (czytelne nawiązanie do charakteryzacji Karloffa). Gdy bowiem Igor pyta o to Frankensteina, ten stwierdza od niechcenia „Bo tak mi się podoba”. Ludzka istota o imieniu Prometheus, podobna bardziej do monstrum Shulera Hensleya z filmu „Van Helsing” niż Borisa Karloffa, okazuje się w efekcie pustą wydmuszką, za którą nie stoi żadna historia ani geneza. Ot, nagle widzimy gotowe do ożywienia wielkie ciało wznoszone ku niebu.
Gdy Prometheus (w tej roli mierzący 2,1 m były kick-boxer Spencer Wilding – „Strażnicy galaktyki”, „Batman: Początek”) uwalnia się z łoża, nie mówi, nie wykazuje ludzkich odruchów, a na twarzy próżno szukać jakiejkolwiek emocji, nie reaguje też na żadne bodźce zewnętrzne ani słowa doń wypowiadane. Pochwalić należy, robiącą niezłe wrażenie charakteryzację specjalną potwora; Spencer Wilding nosił na całym ciele, włącznie z nogami, grubą warstwę sztucznej skóry. Monstrum agresywnie rusza do ataku na każdego, kto stanie mu na drodze. Victor i Igor, po wyczerpującej walce przebijają w końcu obydwa serca potwora. W świetle szumnych planów o stworzeniu myślącej cywilizowanej istoty, jakie Frankenstein snuł przez cały film, monstrum tym bardziej rozczarowuje, jawiąc się jako bezrefleksyjne, bezmyślne coś, w czym drzemie jedynie instynkt zabijania. W dodatku jego obecność na ekranie ogranicza się zaledwie do kilku minut. Jeśli Landis pisząc scenariusz inspirował się w tym miejscu równie krótkim, acz otoczonym nimbem kultu, występem niezapomnianej Elsy Lanchester w „Narzeczonej Frankensteina”, to nieco się przeliczył. Stworzył tym samym film, w którym postać monstrum została potraktowana rekordowo marginalnie i zdawkowo. Nie ma się jednak co dziwić, gdyż w założeniu i zgodnie z tytułem, miał to być właśnie film o Victorze Frankensteinie. Po dziesiątkach tytułów, w których to postać doktora pozostawała częstokroć w cieniu monstrum, Frankensteinowi należał się obraz poświęcony w pełni jego osobie.
O ile finałowy potwór rozczarowuje swoją groteskowo nieludzką postawą – choć, przyznaję, jest w tym wszystkim coś niepokojąco intrygującego, a scenariusz filmu jest jak owo monstrum, pozszywane grubymi nićmi i masywnymi zszywkami – tak scena powołania do życia potrafi szczerze zachwycić. Wszystko ma miejsce w wysokiej wieży, na zewnątrz szaleje burza z piorunami, a w powietrze wzbijają się balony mające za zadanie ściągnąć błyskawice do wznoszonego ku niebu ciała. W tle słyszymy dynamiczną muzykę autorstwa Craiga Armstronga („Moulin Rouge”, „Wielki Gatsby”), a James McAvoy zgrabnie przejmuje pałeczkę od pamiętnego Colina Clive’a z klasyka Jamesa Whale’a, godnie i z charakterem zastępując go w scenie kreacji. Nie zabrakło też obowiązkowej poruszającej się dłoni na znak ożywienia martwej materii, ale u McGuigana poprzedzono to pierwszym oddechem wydanym przez monstrum.
Cała sekwencja pełna jest energii, pasji i szaleństwa, a także świetnych efektów wizualnych. Szkoda, że w takiej tonacji nie poprowadzono całego filmu, który miejscami gubi się, nie wiedząc dokładnie czym chce być – kinem awanturniczym, dramatem, horrorem gore czy pastiszem, oraz którego z bohaterów (Victora czy Igora) obrać ostatecznie za postać centralną. Film Paula McGuigana jako całość okazuje się bardzo nierówny, a w odbiorze letni. Nie jest to złe kino, ma po prostu kilka niedociągnięć dramaturgicznych i fabularnych oraz sporo niewykorzystanego potencjału.
PS. Landis i McGuigan w wielu scenach puszczają porozumiewawcze oczko do obeznanego z klasykami widza. W powieści Mary Shelley potwór miał być złożony z dużych kawałków, by Wiktorowi łatwiej się pracowało i zszywało wszystko w całość. Tym razem potwór ma być wielki, aby mógł pomieścić więcej energii elektrycznej (czworonożny prototyp działał na baterii zaledwie dziesięć minut). Z kolei prowadzący śledztwo w sprawie Frankensteina inspektor Turpin (Andrew Scott) to wypisz wymaluj potomek Inspektora Krogha (niesprawna ręka) z „Syna Frankensteina” oraz Inspektora Kempa (opaska na oku) z „Młodego Frankensteina”.